Wójtowicz Milena - Załatwiaczka, ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Milena Wójtowicz Załatwiaczka Fabryka Słów 2007 Copyright © by Milena Wójtowicz, Lublin 2007 Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2007 Wydanie I ISBN 978-83-60505-35-9 Wydanie elektroniczne: © lille , 2009 S ŁOŃ NA SZCZĘŚCIE Wampir stał na werandzie tuż przy ścianie, tak aby cień domu skrywał go przed zabójczym blaskiem słońca. Zaledwie kilka centymetrów od jego stóp podłoga była rozgrzana i ciepła - tylko niecały krok dzielił go od zagłady. Melancholijnie wyciągnął z paczki papierosa i zapalił go. A raczej próbował zapalić, w czym skutecznie przeszkodził mu strumień wody, którą znienacka wylano krwiopijcy na głowę. Spokojnie schował przemoczonego papierosa do przemoczonej paczki, a paczkę wsadził do kieszeni przemoczonej czarnej koszuli. Potem otarł z twarzy wodę, a z błękitnych oczu odgarnął czarne przemoczone włosy. Wreszcie spojrzał na załatwiaczkę. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Ona nie chciała - zasugerowała niepewnie, przytulając się do nogi słonia. Zwierzak, a właściwie zwierzaczka, bo była to słonica, nietaktownie prychnęła resztką wody z miniaturowego stawu. Kiedy tak stała sobie za domem, zajmowała równo połowę ogródka wampira Phillipa. Wampir nigdy nie był fanem ogrodnictwa, więc próżno było szukać u niego rabatek z kwiatami. Cały ogród porastała trawa, a wysokie płoty odgradzały go od wścibskich spojrzeń sąsiadów. Podobną rolę miała spełniać krata z bluszczem zawieszona nad tylną częścią działki. Już nie spełniała, bo trzeba ją było zdjąć. Słoń się pod nią nie mieścił. Po ślicznej fontanience nie zostało nawet śladu, a gustowny stawik, w którym tak ślicznie odbijał się nocami księżyc, aktualnie był pusty. Na dnie właśnie dogorywały krwistoczerwone rybki. - Przypomnij mi, Małgosiu - powiedział łagodnie Phillip, strzepując z ramion wodę i kilka wodorostów - dlaczego nie trzymasz tego u siebie. - W akademiku? Nie ma miejsca! - Pani Willoughby zostawiła ci, o ile się nie mylę, dom - wampir dalej mówił tym samym, wręcz chorobliwie łagodnym i wyrozumiałym tonem. - Wynajęłam go Kasandrze - przypomniała dziewczyna. - Za duży dla mnie. Wolę akademik. Tak naprawdę to dom pani Willoughby ją przerażał, przynajmniej na początku. Za dużo w nim było... wszystkiego. Staruszka miała nawet wypchanego krokodyla. A poza tym załatwiaczka dostawała dreszczy na myśl, że miałaby tak jak pani Willoughby spędzać dnie w pełnym bibelotów saloniku przy staroświeckim telefonie i odbywać kolejne rozmowy, niczym mistrzyni marionetek sterując załatwianiem ze swojego tronu. O nie, plan Małgorzaty był prosty: załatwianie - tak; izolacja od świata - nie, dziękuję. Co jej strzeliło do głowy, żeby podpisać ten kontrakt? Owszem, praca załatwiaczki wydawała się bardziej atrakcyjna od cateringu, ale przecież to była Wielka Brytania, ziemia obiecana polskich pracowników! Na pewno znalazłaby coś innego. Odziedziczyła też po staruszce dom, ale nie miała zamiaru dziedziczyć stylu życia. W tym ostatnim Phillip ją w pełni popierał. Wypominał jej tylko, że coraz mniej wagi przywiązuje do wyglądu. W takich chwilach Małgosia uprzejmie pukała się palcem w czoło: niech sam sobie dba o wygląd, esteta jeden. Ona z każdym dniem kontraktu miała coraz mniej czasu. Jedynym plusem było, że w jej nowym zawodzie wygląd naprawdę nie miał znaczenia. Ludzie i nieludzie, z którymi przyszło jej się stykać, cenili przede wszystkim fachowość. A w załatwianiu wszelkich spraw Małgorzata okazała się nadzwyczaj dobra. Wiadomo, Polka potrafi! - Możesz wprowadzić aneks do umowy najmu - zauważył delikatnie wampir. Załatwiaczka westchnęła. - No niby tak, ale Kasandra ma kota. Lila się go boi, prawda? - Poklepała zwierza po trąbie. Phillip przerwał wyżymanie mankietów koszuli i spojrzał na niszczycielską bestię z nagłym zainteresowaniem. Słonica odpowiedziała mu niechętnym łypnięciem lewego oka. Z tym człowiekiem przy budynku było coś nie tak, od razu się zorientowała. W końcu miała swój rozum, i to całkiem spory. - Słonie powinny się chyba bać myszy - stwierdził z naganą wampir. Tak przynajmniej wynikało z kreskówek, które kiedyś zdarzyło mu się oglądać. Za jego dziecięcych czasów nie było telewizji i jak mu się wydawało, ludzie byli jacyś łagodniejsi. Jeśli tylko, rzecz jasna, nie gonili go akurat z pochodniami i osikowymi kołkami. - Ale ten się boi kotów, co ja na to poradzę. - Małgosia wzruszyła ramionami. Słoń skorzystał z okazji i spróbował wepchnąć dziewczynie trąbę do kieszeni ogrodniczek. - Załatw jej psychoanalityka - zasugerował Phillip, obserwując, jak załatwiaczka uprzejmie, ale stanowczo odpycha wścibski nos. - Bardzo śmieszne. - A w ogóle to na jak długo masz zamiar to tu zostawić? - Nie wiem. Zleceniodawca mi nawalił. - Poklepała słonia na pożegnanie po trąbie i dołączyła do wampira na zacienionej werandzie. - Jakiś smarkacz, spietrał się przed matką. - Załatwiłaś jakiemuś dzieciakowi słonia? - Phillip parsknął zmysłowym śmiechem. Jak każdy wampir, nie potrafił śmiać się inaczej jak zmysłowo. To było jak cecha gatunkowa, automatyczny seksapil. Dziewczyna czasem żałowała, że nie może go poczuć. Inne kobiety oglądały się za Phillipem z zachwytem i z wywieszonymi językami. Potem wracały do swoich domów i śniły o nim w nocy, a Małgosia nic. Na załatwiaczy urok wampirów nie działał. W jej oczach Phillip był owszem, przystojny, ale nic poza tym. Żadnych trzęsień ziemi. - Nie ma już innych rzeczy na tym świecie, którymi powinnaś się zająć? - zapytał. - Nie wybieram sobie zleceń - przypomniała Małgosia. - I nie mogę nikomu odmówić. To był, musiała przyznać, najgorszy aspekt tej pracy. Każdy, kto wypowiedział formułkę, stawał się automatycznie zleceniodawcą. I wszystko jedno, czego chciał, ona musiała mu to dostarczyć. A niejaki Chris, lat czternaście, chciał słonia. Skąd dzieciak dowiedział się o załatwiaczach, kto powiedział mu, gdzie jej szukać, i kto zdradził formułkę, Małgorzata nie miała pojęcia. Ale uważała, że ktokolwiek by to był, zasługiwał na to, by teraz tego słonia pilnować. Albo przynajmniej szukać dla niego nowego domu. Na taką myśl z piersi Małgosi wyrwało się ciężkie westchnienie. Nie tak łatwo było znaleźć dobre, duże ręce, takie, które pomieściłyby zwierzaka. - Jak długo to tu będzie siedziało? - zainteresował się Phillip, jakby odgadując jej myśli. Miał wampirzy stosunek do intruzów: jeśli już takiego nie da się uniknąć, to niech to będzie młoda kobieta z odsłoniętą szyją. Słoń, mimo że według załatwiaczki był płci żeńskiej, nijak do tej kategorii nie pasował. Przede wszystkim miał wyraźne braki w kwestii szyi. A długi nos to nie to samo. Gryzienie kogoś w szyję było przynajmniej podbudowane erotycznie, ale gryzienie w nos?... Uchowaj, Draculo! - Znajdę kogoś... coś... niedługo - stwierdziła Małgorzata beznadziejnym tonem. - Oddaj do zoo - zaproponował Phillip. W zasadzie nie korzystał z ogródka i było mu obojętne, co w nim stoi, ale słoń mógł wzbudzić niezdrowe emocje sąsiadów. Zwłaszcza tej staruszki, która mieszkała obok, nosiła tweedowy kapelusik i regularnie piekła ciasteczka, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |