Wójtowicz Milena - Najwspanialsi z wspaniałych, 1, ebooki nowe 2011
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Milena Wójtowicz NAJWSPANIALSI Z WSPANIAŁYCH Obrzydliwy potwór wypełzł z jaskini i jednym susem znalazł si ę na trakcie, zast ę puj ą c drog ę w ę drowcom. Otworzył paszcz ę , ukazuj ą c kilka rz ę dów naprawd ę ostrych kłów i ogromny, przypominaj ą cy ruchliwego w ęŜ a j ę zor. Podró Ŝ ni skamienieli ze strachu. Potwór rykn ą ł. Kilkoro w ę drowców rzuciło si ę do ucieczki, ucieczki z góry skazanej na niepowodzenie. Długi j ę zyk bestii wystrzelił z paszczy i schwycił ich jak kilka much. Zguba była pewna, kiedy nagle spomi ę dzy drzew wyjechał galopem je ź dziec na spienionym ś nie Ŝ nobiałym koniu. Nie zwalniaj ą c, wyci ą gn ą ł miecz i odci ą ł czubek j ę zyka potwora, wi ąŜą cy ludzi. Monstrum zawyło z bólu. Je ź dziec zatrzymał konia na drugim ko ń cu drogi. Zwierz ę stan ę ło d ę ba, a rycerz uniósł w gór ę miecz, błyskaj ą c białymi z ę bami w szerokim u ś miechu. Kiedy ko ń stan ą ł z powrotem na ziemi, je ź dziec wstrz ą sn ą ł swoj ą wspaniał ą blond czupryn ą , pogonił wierzchowca i zaszar Ŝ ował na potwora. Kreatura cofn ę ła si ę , wystawiaj ą c szpony. Rycerz zaszczycił j ą pogardliwym spojrzeniem i zadał kilka doskonale wymierzonych pchni ęć , wci ąŜ z triumfalnym u ś miechem na ustach. Bestia po chwili poddała si ę i kwicz ą c, uciekła z powrotem do swojej jamy. Podró Ŝ ni odwa Ŝ yli si ę odetchn ąć . Patrzyli z podziwem na swojego wybawc ę , który trwał na koniu w pozie pos ą gowej. On rzucił im powalaj ą ce spojrzenie absolutnie bł ę kitnych oczu. - Nie l ę kajcie si ę – powiedział aksamitnym głosem. – Bo Ŝ adna bestia nie jest wam ju Ŝ zagro Ŝ eniem. Ja, Monduel M ęŜ ny, stoj ę na stra Ŝ y niewinnych i bezbronnych. Bywajcie – wypi ą ł pier ś i zaprezentował rzymski profil. Jego ko ń zar Ŝ ał i doskonale wypracowanym skokiem znalazł si ę mi ę dzy drzewami. Nie ucichł jeszcze t ę tent jego kopyt, gdy podró Ŝ ni zacz ę li wzdycha ć z zachwytu. - Imponuj ą ce – powiedział Rufus de Skarpa III, s ą cz ą c w zadumie popołudniow ą herbatk ę . – Doprawdy, imponuj ą ce - obserwował całe zaj ś cie ze wzgórza, które było dobrym tarasem widokowym. Zwłaszcza dla kogo ś takiego, jak Rufus, kto wolał nie rzuca ć si ę w oczy. – Jest wprost niesamowicie przekonuj ą cy – dodał jeszcze. - Có Ŝ , to dopiero prototyp. Kiedy dopracuj ę technologi ę , wtedy stworz ę co ś naprawd ę imponuj ą cego. – Rufus z pewnym niepokojem stwierdził, Ŝ e oczy jego bratanicy zaczynaj ą podejrzanie ś wieci ć . Jak zawsze, gdy w jej głowie ś witała jaka ś podejrzana idea. Chocia Ŝ czasami jej pomysły były całkiem interesuj ą ce. - Dopracowa ć , powiadasz? – mrukn ą ł pod nosem. - Tłak, dopłacoła ć – wtr ą cił zgry ź liwie potwór, wypełzaj ą cy z jednej z licznych jaski ń . – Łeby łon my juch ne łobłcinał j ę hyków. Tło nie było płyjemne. - Odro ś nie ci – pocieszył go Rufus. – Herbatki? - Ne, dł ę kuj ę . Ne mam jej kym szmakoła ć – odparł kwa ś no potwór. - Realizm był niezb ę dny w tej fazie testów – powiedziała Pelagia, bratanica Rufusa. - Ałe łon my łobłci ą ł jehyk – zaj ę czał potwór. W tym momencie spomi ę dzy drzew wyjechał godnym st ę pem rumak z je ź d ź cem na grzbiecie. Zatrzymał si ę przed Pelagi ą . Monduel M ęŜ ny wypi ą ł pier ś i wysoko uniósł podbródek. Rufus przygl ą dał mu si ę z łagodnym zainteresowaniem, potwór z niech ę ci ą . Pelagia uwa Ŝ nie obejrzała i konia i rycerza. - Wygl ą da na to, Ŝ e jest nienaruszony. Ruszałe ś go? - Jakł? Łon my łobłci ą ł móy... - Masz jeszcze szpony – zwrócił mu uwag ę Rufus. - Ne mołg ę mu płyłochy ć chponami kiełdy mychl ę o mołim boł ą cym j ę hyku – oznajmił z godno ś ci ą potwór. - Niewykluczone, Ŝ e trzeba b ę dzie przeprowadzi ć dalsze testy – stwierdziła Pelagia. - To juh ne ze mł ą – rzucił potwór i błyskawicznie wczołgał si ę do jaskini. - Có Ŝ za straszny brak woli współpracy - zatroskał si ę Rufus. - S ą dz ę , moja droga, Ŝ e udamy si ę w jego ś lady - dopił herbat ę i podniósł swoje ogromne cielsko, przy okazji zmiataj ą c ogonem kilka skał. Wypu ś cił nosem obłoczek dymu. - Id ź cie przodem. Nie chciałbym uszkodzi ć was ogonem. Pelagia wzi ę ła koszyk z prowiantem i zacz ę ła schodzi ć w dół. Monduel M ęŜ ny, nie zsiadaj ą c z konia, pod ąŜ ył za ni ą . Na ko ń cu czołgał si ę Rufus, pod nosem narzekaj ą c na ciasne jaskinie. Rozdzielili si ę ju Ŝ przy pierwszym rozwidleniu. Pelagia ju Ŝ dawno doszła do wniosku, Ŝ e dla kogo ś jej rozmiarów chodzenie po jaskiniach smoków mo Ŝ e by ć niezdrowe. Zamontowanie systemu wind nie zaj ę ło jej zbyt wiele czasu. Teraz wraz z Monduelem M ęŜ nym i jego rumakiem, nosz ą cym wdzi ę czne imi ę Srebrnogrzywy 3, wsiadła do jednej z nich. Rufus poczołgał si ę dalej korytarzem, postanawiaj ą c namówi ć bratanic ę do zainstalowania wind dla smoków. Pelagia była odrobin ę nietypow ą bratanic ą . Ale tak to ju Ŝ jest, jak jest si ę pół człowiekiem, pół smokiem. Jak takie co ś mogło si ę pocz ąć , nie byli pewni sami rodzice. Ale pocz ę ło si ę i oprócz do ść mieszanego zestawu cech fizycznych, dysponowało te Ŝ mieszan ą psychik ą i geniuszem, którego owocem były takie wynalazki, jak Monduel, czy praktyczny podr ę czny przetapiacz złota. Rufus miał absolutn ą pewno ść , Ŝ e nikt nie wie, co si ę dzieje w jej okr ą głej głowie, pokrytej zielon ą łusk ą i szarymi włoskami. Przebywszy kilka kolejnych korytarzy, Rufus de Skarpa dotarł do ogromnej, wykutej w skale komnaty, gdzie czekała ju Ŝ rada dziesi ę ciu smoków z przewodnicz ą cym na czele. Wszyscy patrzyli na przybysza z łagodnym zainteresowaniem. - Mo Ŝ e herbatki? - zaproponował Maurycy von Pilavka. - Nie, uprzejmie dzi ę kuj ę - odparł Rufus. - Dopiero co piłem. - Mo Ŝ e biszkopcika? - Albert Mogilani podsun ą ł talerzyk. - Z przyjemno ś ci ą - Rufus si ę gn ą ł po puszyste ciasteczko. Przewodnicz ą cy poci ą gn ą ł łyk herbaty. - Obawiam si ę , Ŝ e przed chwil ą był tu Archibald de Trask - westchn ą ł. - Wspominał o jakim ś incydencie. - Strasznie niewyra ź nie mówił - dodał Cyprian le Brok. - Obawiam si ę , Ŝ e w ś ród dzisiejszej młodzie Ŝ y sztuka wymowy schodzi na psy. - Zaiste, godne to ubolewania - przytakn ą ł Honoriusz O’Karb. - Te dzisiejsze smoki - pokiwał głow ą w zadumie Maurycy. - To nie do ko ń ca jego wina - Rufus uznał za stosowne wyja ś ni ć spraw ę . - Podczas dzisiejszych testów Monduel M ęŜ ny obci ą ł mu j ę zyk. Przewodnicz ą cy lekko si ę zas ę pił. - Czy to było konieczne? Staramy si ę unika ć przemocy. - Tej zb ę dnej, ma si ę rozumie ć - mrukn ą ł Albert. Mówiono o nim, Ŝ e ma naprawd ę burzliw ą przeszło ść . - Wiadomo wam, Ŝ e wybrali ś my Archibalda do szlachetnej misji udziału w testach ze wzgl ę du na jego zdolno ś ci regeneracyjne. Musz ę jednak zgodzi ć si ę z twierdzeniem, Ŝ e młodzie Ŝ nie jest ju Ŝ taka, jak kiedy ś . Brakuje nam kolejnych ochotników. - Godny po Ŝ ałowania brak ducha walki - skrzywił si ę Albert. - A wyniki testów? - odezwał si ę , pij ą cy dot ą d herbat ę w milczeniu, Pompejusz von Klops. - Nader obiecuj ą ce - odpowiedział Rufus. - Monduel jest doprawdy imponuj ą cy. Mog ę nawet stwierdzi ć , Ŝ e przerasta moje oczekiwania. Poprosz ę jeszcze biszkopta. Przewodnicz ą cy podsun ą ł mu półmisek. - Te z lewej s ą z konfitur ą wi ś niow ą , te z prawej z malinow ą . Maurycy wci ą gn ą ł w nozdrza zapach ciastek. - Pachn ą wy ś mienicie. Twoja Ŝ ona robiła? Przewodnicz ą cy przytakn ą ł. - Przeka Ŝ jej od nas wyrazy uznania. Nikt nie robi takich biszkoptów z konfitur ą malinow ą . Rufus z przyjemno ś ci ą spo Ŝ ył ciasteczko. Przewodnicz ą cy usiadł wygodniej w fotelu i okrył si ę pledem. - S ą dz ę , Ŝ e w ś wietle tych wydarze ń mo Ŝ emy uzna ć wst ę pna faz ę naszego planu za zako ń czon ą . Jak wszyscy wiecie, od dawna my i nasi bracia jeste ś my gn ę bieni przez ponur ą , zło ś liw ą i podł ą sekt ę morderców, którzy zw ą siebie bł ę dnymi rycerzami, albo innym paskudztwem... - Tfu!! - wzdrygn ę ły si ę zgodnie wszystkie smoki. - ...Dlatego te Ŝ nasz zwi ą zek podj ą ł szczytn ą akcj ę , maj ą c ą na celu niesienie pomocy nam wszystkim. Jeste ś my ś wiadomi, Ŝ e straszenie ludzi w wioskach i zamkach, a nawet przechodniów na go ś ci ń cach, nie jest ju Ŝ tak zabawne ani opłacalne, jak to kiedy ś bywało. Ale wszyscy wiemy, Ŝ e to nie honor opu ś ci ć stanowisko nawet w najbardziej zawszonej okolicy. Lecz jak trwa ć tam dalej przez wieki, b ę d ą c w tak beznadziejnej sytuacji? Oto otworzyła si ę przed nami droga do lepszego jutra! Dzi ę ki zdolno ś ciom i pomysłowo ś ci naszego naczelnego in Ŝ yniera, mamy mo Ŝ liwo ść wzi ę cia spraw we własne r ę ce. Od dzi ś to my poci ą gamy za sznurki. Monduel M ęŜ ny jest ideałem bł ę dnego rycerza, który b ę dzie pozorował ś mier ć potwora w honorowej walce, a nasz brat smok b ę dzie mógł godnie opu ś ci ć swoje siedlisko, nie obci ąŜ ony opini ą tchórza, który boi si ę ludzi. Mamy ju Ŝ pierwsze zlecenie. A wi ę c, panowie, za powodzenie naszego wielkiego planu - przewodnicz ą cy uniósł fili Ŝ ank ę . Pozostałe smoki zrobiły to samo, si ę gaj ą c po biszkopciki. Rufus wzi ą ł kilka ciasteczek z nadzieniem malinowym na drog ę i wyszedł z komnaty, zostawiaj ą c rad ę dyskutuj ą c ą nad odpowiedni ą ilo ś ci ą cukru w konfiturze. Tak jak si ę spodziewał, zastał Pelagi ę w jej warsztacie. Pracownia składała si ę z dwóch komnat: ogromnej, pełni ą cej rol ę hangaru, maszynowni, zbrojowni, magazynu i jeszcze paru innych pomieszcze ń i mniejszej, zawalonej rulonami projektów, map i szkiców. Pelagia stała w k ą cie magazynu, obok znieruchomiałego, jakby skamieniałego Monduela, dopracowuj ą c ostatnie zakl ę cia i co ś jeszcze szlifuj ą c. - Rada jest zadowolona - oznajmił Rufus. - To ś wietnie - powiedziała, zdejmuj ą c ze szlifierki miecz, w ą ski, srebrny i rze ź biony w runy. - Mo Ŝ e biszkopcika? - Rufus przyjrzał si ę broni uwa Ŝ nie. - Bro ń Monduela jest chyba w porz ą dku. - To nie dla niego - Pelagia wskazała ruchem brody wn ę k ę w ś cianie, gdzie co ś stało, przykryte prze ś cieradłem. Rufus pochylił głow ę , wbijaj ą c oczy w ciemno ść . Si ę gn ą ł ostro Ŝ nie i pazurem zsun ą ł prze ś cieradło. M ęŜ czyzna, stoj ą cy we wn ę ce, był wzrostu Monduela, ale za to od niego szczuplejszy. Cały odziany był w czer ń , a jego strój nie był tak okazały, jak strój rycerza. Twarz miała ponury wyraz, przecinała j ą szeroka blizna, a ciemne włosy opadały na ramiona. - Kto to? - Model polowy. Monduel jest przeznaczony do odbijania zamków, dokonywania bohaterskich czynów i zdobywania sławy. Ale potwory i smoki s ą nie tylko w g ę sto zaludnionych okolicach. Niektóre kr ąŜą po lasach, ł ą kach i porzuconych ruinach. Monduel nie mo Ŝ e si ę tam za nimi p ę ta ć . - A ten mo Ŝ e? - Nazwałam go Renthold Bezwzgl ę dny. - B ę dzie chodził po bagnach? Nie znudzi mu si ę to? - To kwestia oprogramowania. Monduel jest przystosowany do przebywania w tłumie, jest gotowy na poklask, sław ę i wszystko, co si ę z tym wi ąŜ e. To idealny bohater, bł ą dz ą cy po drogach i szlachetnie odchodz ą cy w dal, pozostawiaj ą c za sob ą wzdychaj ą c ą ksi ęŜ niczk ę . - Te ksi ęŜ niczki te Ŝ uwzgl ę dniła ś w oprogramowaniu? - Oczywi ś cie. To kwestia wyliczenia charakterystycznego profilu osobowo ś ci. Ka Ŝ da typowa ksi ęŜ niczka b ę dzie o nim pami ę ta ć . - A ten drugi? - Nietowarzyski, ponury, z zani Ŝ on ą samoocen ą , bezwzgl ę dny, p ę taj ą cy si ę po bezdro Ŝ ach i wyka ń czaj ą cy zbirów i potwory. Dla pieni ę dzy albo po prostu wyka ń czaj ą cy. - Nieprzyjemna osobowo ść . A ksi ęŜ niczki? - B ę d ą go unikały jak ognia. Inne zreszt ą te Ŝ . Uczucia nie pasuj ą do profilu psychologicznego. To zdeklarowany zimny cynik. - W tej chwili obaj wygl ą daj ą troch ę niemrawo. - Nie uaktywniłam wszystkich systemów. Plan opiera si ę na autentyczno ś ci. Oni musz ą wierzy ć , Ŝ e zabijaj ą potwory. Jeszcze jaki ś mag zajrzałby im do głów i namieszał. Autentyzm gwarantuje im wiara, Ŝ e naprawd ę zabijaj ą . - Ale nie b ę d ą tego robi ć ? - upewnił si ę Rufus. - Wyrz ą dz ą lekk ą , całkowicie odwracaln ą szkod ę . Potem potwór padnie, symuluj ą c padanie trupem, a rycerz odjedzie w glorii chwały, lub te Ŝ , w przypadku Rentholda, bez glorii chwały. - Niektórzy królowie domagaj ą si ę dowodów, wiesz, głów czy j ę zyków. Pelagia ś ci ą gn ę ła płacht ę ze stołu, ukazuj ą c stos ró Ŝ nych elementów smoczej anatomii. Rufus si ę wzdrygn ą ł. - Syntetyczne - powiedziała, przykrywaj ą c stół z powrotem. - Dostarczenie odpowiedniego elementu na miejsce wykonania zlecenia zajmie posła ń cowi maksimum dwie godziny. - Nie przewidujesz Ŝ adnych problemów? - Ja nie odwalam fuszerki - stwierdziła dobitnie Pelagia. - Oni s ą dopracowani w ka Ŝ dym szczególe. Wykonaj ą zlecenie i odjad ą . - A jak zamierzasz przekazywa ć im zlecenia? - Ł ą cza magiczne. Typowa procedura. Błyskawiczne i niezawodne. - Mam wra Ŝ enie, Ŝ e oni s ą a Ŝ za idealni. Kiedy wyruszaj ą ? - Jutro rano. Mam ju Ŝ dane pierwszych zleceniodawców. Wprowadziłam je do ich pami ę ci. Trzeba ich tylko postawi ć na drodze i uaktywni ć . - Nie b ę d ą mieli kłopotów z to Ŝ samo ś ci ą ? Przeszło ś ci ą ? - Zaprogramowałam im w pami ę ci typowe Ŝ yciorysy. Wyczekiwane dziecko, znaki na niebie i ziemi, przeznaczenie, typowe brednie bł ę dnych rycerzy. Je ś li chcesz, poka Ŝę ci dokumentacj ę . - Wolałbym nie. Wiesz, Ŝ e gubi ę si ę w tych twoich planach i wykresach. Wystarczy mi to, co widz ę na własne oczy. - A to co widzisz jest...? - Imponuj ą ce. - To dopiero pocz ą tek - Pelagia zapatrzyła si ę w przestrze ń . - Taka technologia... Takie perspektywy... Takie mo Ŝ liwo ś ci... To dopiero pocz ą tek - powtórzyła. Sło ń ce jeszcze nie wzeszło. Mgła powoli unosiła si ę znad lasu. Zwierz ę ta albo ju Ŝ poszły spa ć , zm ę czone całonocnymi łowami, albo jeszcze nie przebudziły si ę z nocnego snu. Odchodz ą ce opary odsłoniły le ś ny trakt i stoj ą cego na nim konia z je ź d ź cem na grzbiecie. Ko ń podniósł łeb i zar Ŝ ał. Na ten sygnał je ź dziec otworzył br ą zowe oczy i rozejrzał si ę wokół, jakby przebudzony z mocnego snu. Pop ę dził konia. Po chwili obaj znikn ę li we mgle. Opary pokrywały doliny, nie docieraj ą c jednak do najwy Ŝ szych szczytów. Na skraju stromego zbocza, po ś ród zielonych, wci ąŜ pokrytych kropelkami rosy traw, na tle najczystszego bł ę kitu nieba, powoli roz ś wietlanego promieniami sło ń ca, rycerz w srebrnej zbroi siedział na grzbiecie białego konia. Poranny wietrzyk rozwiewał jego włosy koloru złota. Rycerz otworzył oczy, bł ę kitne jak niebo i odetchn ą ł gł ę boko jeszcze chłodnym powietrzem. Potem lekko ś ci ą gn ą ł cugle i ko ń ruszył w dół zbocza. Z samego szczytu wzgórza, spomi ę dzy nierównych skał, obserwowali ich Rufus i Pelagia. - Szczerze mówi ą c, nie jestem zadowolona z Ŝ adnego z nich. - Masz na my ś li jakie ś usterki? - zainteresował si ę Rufus. - Oni nie wyczerpuj ą wszystkich mo Ŝ liwo ś ci - kontynuowała Pelagia, nie zwracaj ą c na niego uwagi. - T ę technik ę mo Ŝ na wykorzysta ć do skonstruowania czego ś naprawd ę ... wielkiego. Wi ę kszo ść złych dni zaczyna si ę miło i niewinnie. Na przykład idziesz sobie słoneczn ą ulic ą i zastanawiasz si ę , któr ą z miłych i przyjemnych rzeczy dzi ś zrobi ć , a ju Ŝ po chwili wpadasz w wir mi ę dzywymiarowy i znajdujesz w ś rodku płon ą cego domu, otoczony przez band ę morderców i złodziei, i zastanawiasz si ę , czy to co ś , co wisi pod sufitem, ma ochot ę ci ę zje ść . Ale tym razem nie było Ŝ adnego spaceru pod słonecznym niebem. Od razu zacz ę ło pada ć . Podczas gdy deszcz zaczynał zalewa ć , a wła ś ciwie obmywa ć z brudu ulice miasta, grupa rewolucjonistów skupiła si ę wokół ostatniej dziedziczki korony, przedstawicielki dynastii, która od lat tyranizowała kraj. Wszyscy rewolucjoni ś ci byli młodymi, pełnymi wiary w zwyci ę stwo idealistami. I wszyscy byli przeciwni zabijaniu niewinnych osób. Nawet robi ą c to w imi ę rewolucji czuli si ę troch ę nieswojo. Jeszcze bardziej nieswojo czuli si ę teraz. Wystarczaj ą co stresuj ą ce było zabicie dziewczyny. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |