Wójtowicz Milena - Najwspanialsi ...

Wójtowicz Milena - Najwspanialsi z wspaniałych, 1, ebooki nowe 2011
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Milena Wójtowicz
NAJWSPANIALSI Z WSPANIAŁYCH
Obrzydliwy potwór wypełzł z jaskini i jednym susem znalazł si
ę
na trakcie, zast
ę
puj
ą
c
drog
ę
w
ę
drowcom. Otworzył paszcz
ę
, ukazuj
ą
c kilka rz
ę
dów naprawd
ę
ostrych kłów i ogromny,
przypominaj
ą
cy ruchliwego w
ęŜ
a j
ę
zor. Podró
Ŝ
ni skamienieli ze strachu. Potwór rykn
ą
ł. Kilkoro
w
ę
drowców rzuciło si
ę
do ucieczki, ucieczki z góry skazanej na niepowodzenie. Długi j
ę
zyk bestii
wystrzelił z paszczy i schwycił ich jak kilka much. Zguba była pewna, kiedy nagle spomi
ę
dzy
drzew wyjechał galopem je
ź
dziec na spienionym
ś
nie
Ŝ
nobiałym koniu. Nie zwalniaj
ą
c, wyci
ą
gn
ą
ł
miecz i odci
ą
ł czubek j
ę
zyka potwora, wi
ąŜą
cy ludzi. Monstrum zawyło z bólu. Je
ź
dziec zatrzymał
konia na drugim ko
ń
cu drogi. Zwierz
ę
stan
ę
ło d
ę
ba, a rycerz uniósł w gór
ę
miecz, błyskaj
ą
c
białymi z
ę
bami w szerokim u
ś
miechu. Kiedy ko
ń
stan
ą
ł z powrotem na ziemi, je
ź
dziec wstrz
ą
sn
ą
ł
swoj
ą
wspaniał
ą
blond czupryn
ą
, pogonił wierzchowca i zaszar
Ŝ
ował na potwora. Kreatura cofn
ę
ła
si
ę
, wystawiaj
ą
c szpony. Rycerz zaszczycił j
ą
pogardliwym spojrzeniem i zadał kilka doskonale
wymierzonych pchni
ęć
, wci
ąŜ
z triumfalnym u
ś
miechem na ustach. Bestia po chwili poddała si
ę
i
kwicz
ą
c, uciekła z powrotem do swojej jamy.
Podró
Ŝ
ni odwa
Ŝ
yli si
ę
odetchn
ąć
. Patrzyli z podziwem na swojego wybawc
ę
, który trwał na
koniu w pozie pos
ą
gowej. On rzucił im powalaj
ą
ce spojrzenie absolutnie bł
ę
kitnych oczu.
- Nie l
ę
kajcie si
ę
– powiedział aksamitnym głosem. – Bo
Ŝ
adna bestia nie jest wam ju
Ŝ
zagro
Ŝ
eniem. Ja, Monduel M
ęŜ
ny, stoj
ę
na stra
Ŝ
y niewinnych i bezbronnych. Bywajcie – wypi
ą
ł
pier
ś
i zaprezentował rzymski profil. Jego ko
ń
zar
Ŝ
ał i doskonale wypracowanym skokiem znalazł
si
ę
mi
ę
dzy drzewami. Nie ucichł jeszcze t
ę
tent jego kopyt, gdy podró
Ŝ
ni zacz
ę
li wzdycha
ć
z
zachwytu.
- Imponuj
ą
ce – powiedział Rufus de Skarpa III, s
ą
cz
ą
c w zadumie popołudniow
ą
herbatk
ę
. –
Doprawdy, imponuj
ą
ce - obserwował całe zaj
ś
cie ze wzgórza, które było dobrym tarasem
widokowym. Zwłaszcza dla kogo
ś
takiego, jak Rufus, kto wolał nie rzuca
ć
si
ę
w oczy. – Jest
wprost niesamowicie przekonuj
ą
cy – dodał jeszcze.
- Có
Ŝ
, to dopiero prototyp. Kiedy dopracuj
ę
technologi
ę
, wtedy stworz
ę
co
ś
naprawd
ę
imponuj
ą
cego. – Rufus z pewnym niepokojem stwierdził,
Ŝ
e oczy jego bratanicy zaczynaj
ą
podejrzanie
ś
wieci
ć
. Jak zawsze, gdy w jej głowie
ś
witała jaka
ś
podejrzana idea. Chocia
Ŝ
czasami
jej pomysły były całkiem interesuj
ą
ce.
- Dopracowa
ć
, powiadasz? – mrukn
ą
ł pod nosem.
- Tłak, dopłacoła
ć
– wtr
ą
cił zgry
ź
liwie potwór, wypełzaj
ą
cy z jednej z licznych jaski
ń
. –
Łeby łon my juch ne łobłcinał j
ę
hyków. Tło nie było płyjemne.
- Odro
ś
nie ci – pocieszył go Rufus. – Herbatki?
- Ne, dł
ę
kuj
ę
. Ne mam jej kym szmakoła
ć
– odparł kwa
ś
no potwór.
- Realizm był niezb
ę
dny w tej fazie testów – powiedziała Pelagia, bratanica Rufusa.
- Ałe łon my łobłci
ą
ł jehyk – zaj
ę
czał potwór.
W tym momencie spomi
ę
dzy drzew wyjechał godnym st
ę
pem rumak z je
ź
d
ź
cem na
grzbiecie. Zatrzymał si
ę
przed Pelagi
ą
. Monduel M
ęŜ
ny wypi
ą
ł pier
ś
i wysoko uniósł podbródek.
Rufus przygl
ą
dał mu si
ę
z łagodnym zainteresowaniem, potwór z niech
ę
ci
ą
. Pelagia uwa
Ŝ
nie
obejrzała i konia i rycerza.
- Wygl
ą
da na to,
Ŝ
e jest nienaruszony. Ruszałe
ś
go?
- Jakł? Łon my łobłci
ą
ł móy...
- Masz jeszcze szpony – zwrócił mu uwag
ę
Rufus.
- Ne mołg
ę
mu płyłochy
ć
chponami kiełdy mychl
ę
o mołim boł
ą
cym j
ę
hyku – oznajmił z
godno
ś
ci
ą
potwór.
- Niewykluczone,
Ŝ
e trzeba b
ę
dzie przeprowadzi
ć
dalsze testy – stwierdziła Pelagia.
- To juh ne ze mł
ą
– rzucił potwór i błyskawicznie wczołgał si
ę
do jaskini.
- Có
Ŝ
za straszny brak woli współpracy - zatroskał si
ę
Rufus. - S
ą
dz
ę
, moja droga,
Ŝ
e udamy
si
ę
w jego
ś
lady - dopił herbat
ę
i podniósł swoje ogromne cielsko, przy okazji zmiataj
ą
c ogonem
kilka skał. Wypu
ś
cił nosem obłoczek dymu. - Id
ź
cie przodem. Nie chciałbym uszkodzi
ć
was
ogonem.
Pelagia wzi
ę
ła koszyk z prowiantem i zacz
ę
ła schodzi
ć
w dół. Monduel M
ęŜ
ny, nie
zsiadaj
ą
c z konia, pod
ąŜ
ył za ni
ą
. Na ko
ń
cu czołgał si
ę
Rufus, pod nosem narzekaj
ą
c na ciasne
jaskinie. Rozdzielili si
ę
ju
Ŝ
przy pierwszym rozwidleniu. Pelagia ju
Ŝ
dawno doszła do wniosku,
Ŝ
e
dla kogo
ś
jej rozmiarów chodzenie po jaskiniach smoków mo
Ŝ
e by
ć
niezdrowe. Zamontowanie
systemu wind nie zaj
ę
ło jej zbyt wiele czasu. Teraz wraz z Monduelem M
ęŜ
nym i jego rumakiem,
nosz
ą
cym wdzi
ę
czne imi
ę
Srebrnogrzywy 3, wsiadła do jednej z nich.
Rufus poczołgał si
ę
dalej korytarzem, postanawiaj
ą
c namówi
ć
bratanic
ę
do zainstalowania
wind dla smoków.
Pelagia była odrobin
ę
nietypow
ą
bratanic
ą
. Ale tak to ju
Ŝ
jest, jak jest si
ę
pół człowiekiem,
pół smokiem. Jak takie co
ś
mogło si
ę
pocz
ąć
, nie byli pewni sami rodzice. Ale pocz
ę
ło si
ę
i oprócz
do
ść
mieszanego zestawu cech fizycznych, dysponowało te
Ŝ
mieszan
ą
psychik
ą
i geniuszem,
którego owocem były takie wynalazki, jak Monduel, czy praktyczny podr
ę
czny przetapiacz złota.
Rufus miał absolutn
ą
pewno
ść
,
Ŝ
e nikt nie wie, co si
ę
dzieje w jej okr
ą
głej głowie, pokrytej zielon
ą
łusk
ą
i szarymi włoskami.
Przebywszy kilka kolejnych korytarzy, Rufus de Skarpa dotarł do ogromnej, wykutej w
skale komnaty, gdzie czekała ju
Ŝ
rada dziesi
ę
ciu smoków z przewodnicz
ą
cym na czele. Wszyscy
patrzyli na przybysza z łagodnym zainteresowaniem.
- Mo
Ŝ
e herbatki? - zaproponował Maurycy von Pilavka.
- Nie, uprzejmie dzi
ę
kuj
ę
- odparł Rufus. - Dopiero co piłem.
- Mo
Ŝ
e biszkopcika? - Albert Mogilani podsun
ą
ł talerzyk.
- Z przyjemno
ś
ci
ą
- Rufus si
ę
gn
ą
ł po puszyste ciasteczko.
Przewodnicz
ą
cy poci
ą
gn
ą
ł łyk herbaty.
- Obawiam si
ę
,
Ŝ
e przed chwil
ą
był tu Archibald de Trask - westchn
ą
ł. - Wspominał o
jakim
ś
incydencie.
- Strasznie niewyra
ź
nie mówił - dodał Cyprian le Brok. - Obawiam si
ę
,
Ŝ
e w
ś
ród dzisiejszej
młodzie
Ŝ
y sztuka wymowy schodzi na psy.
- Zaiste, godne to ubolewania - przytakn
ą
ł Honoriusz O’Karb.
- Te dzisiejsze smoki - pokiwał głow
ą
w zadumie Maurycy.
- To nie do ko
ń
ca jego wina - Rufus uznał za stosowne wyja
ś
ni
ć
spraw
ę
. - Podczas
dzisiejszych testów Monduel M
ęŜ
ny obci
ą
ł mu j
ę
zyk.
Przewodnicz
ą
cy lekko si
ę
zas
ę
pił.
- Czy to było konieczne? Staramy si
ę
unika
ć
przemocy.
- Tej zb
ę
dnej, ma si
ę
rozumie
ć
- mrukn
ą
ł Albert. Mówiono o nim,
Ŝ
e ma naprawd
ę
burzliw
ą
przeszło
ść
.
- Wiadomo wam,
Ŝ
e wybrali
ś
my Archibalda do szlachetnej misji udziału w testach ze
wzgl
ę
du na jego zdolno
ś
ci regeneracyjne. Musz
ę
jednak zgodzi
ć
si
ę
z twierdzeniem,
Ŝ
e młodzie
Ŝ
nie jest ju
Ŝ
taka, jak kiedy
ś
. Brakuje nam kolejnych ochotników.
- Godny po
Ŝ
ałowania brak ducha walki - skrzywił si
ę
Albert.
- A wyniki testów? - odezwał si
ę
, pij
ą
cy dot
ą
d herbat
ę
w milczeniu, Pompejusz von Klops.
- Nader obiecuj
ą
ce - odpowiedział Rufus. - Monduel jest doprawdy imponuj
ą
cy. Mog
ę
nawet stwierdzi
ć
,
Ŝ
e przerasta moje oczekiwania. Poprosz
ę
jeszcze biszkopta.
Przewodnicz
ą
cy podsun
ą
ł mu półmisek.
- Te z lewej s
ą
z konfitur
ą
wi
ś
niow
ą
, te z prawej z malinow
ą
.
Maurycy wci
ą
gn
ą
ł w nozdrza zapach ciastek.
- Pachn
ą
wy
ś
mienicie. Twoja
Ŝ
ona robiła?
Przewodnicz
ą
cy przytakn
ą
ł.
- Przeka
Ŝ
jej od nas wyrazy uznania. Nikt nie robi takich biszkoptów z konfitur
ą
malinow
ą
.
Rufus z przyjemno
ś
ci
ą
spo
Ŝ
ył ciasteczko.
Przewodnicz
ą
cy usiadł wygodniej w fotelu i okrył si
ę
pledem.
- S
ą
dz
ę
,
Ŝ
e w
ś
wietle tych wydarze
ń
mo
Ŝ
emy uzna
ć
wst
ę
pna faz
ę
naszego planu za
zako
ń
czon
ą
. Jak wszyscy wiecie, od dawna my i nasi bracia jeste
ś
my gn
ę
bieni przez ponur
ą
,
zło
ś
liw
ą
i podł
ą
sekt
ę
morderców, którzy zw
ą
siebie bł
ę
dnymi rycerzami, albo innym
paskudztwem...
- Tfu!! - wzdrygn
ę
ły si
ę
zgodnie wszystkie smoki.
- ...Dlatego te
Ŝ
nasz zwi
ą
zek podj
ą
ł szczytn
ą
akcj
ę
, maj
ą
c
ą
na celu niesienie pomocy nam
wszystkim. Jeste
ś
my
ś
wiadomi,
Ŝ
e straszenie ludzi w wioskach i zamkach, a nawet przechodniów
na go
ś
ci
ń
cach, nie jest ju
Ŝ
tak zabawne ani opłacalne, jak to kiedy
ś
bywało. Ale wszyscy wiemy,
Ŝ
e
to nie honor opu
ś
ci
ć
stanowisko nawet w najbardziej zawszonej okolicy. Lecz jak trwa
ć
tam dalej
przez wieki, b
ę
d
ą
c w tak beznadziejnej sytuacji? Oto otworzyła si
ę
przed nami droga do lepszego
jutra! Dzi
ę
ki zdolno
ś
ciom i pomysłowo
ś
ci naszego naczelnego in
Ŝ
yniera, mamy mo
Ŝ
liwo
ść
wzi
ę
cia
spraw we własne r
ę
ce. Od dzi
ś
to my poci
ą
gamy za sznurki. Monduel M
ęŜ
ny jest ideałem bł
ę
dnego
rycerza, który b
ę
dzie pozorował
ś
mier
ć
potwora w honorowej walce, a nasz brat smok b
ę
dzie mógł
godnie opu
ś
ci
ć
swoje siedlisko, nie obci
ąŜ
ony opini
ą
tchórza, który boi si
ę
ludzi. Mamy ju
Ŝ
pierwsze zlecenie. A wi
ę
c, panowie, za powodzenie naszego wielkiego planu - przewodnicz
ą
cy
uniósł fili
Ŝ
ank
ę
.
Pozostałe smoki zrobiły to samo, si
ę
gaj
ą
c po biszkopciki.
Rufus wzi
ą
ł kilka ciasteczek z nadzieniem malinowym na drog
ę
i wyszedł z komnaty,
zostawiaj
ą
c rad
ę
dyskutuj
ą
c
ą
nad odpowiedni
ą
ilo
ś
ci
ą
cukru w konfiturze. Tak jak si
ę
spodziewał,
zastał Pelagi
ę
w jej warsztacie. Pracownia składała si
ę
z dwóch komnat: ogromnej, pełni
ą
cej rol
ę
hangaru, maszynowni, zbrojowni, magazynu i jeszcze paru innych pomieszcze
ń
i mniejszej,
zawalonej rulonami projektów, map i szkiców. Pelagia stała w k
ą
cie magazynu, obok
znieruchomiałego, jakby skamieniałego Monduela, dopracowuj
ą
c ostatnie zakl
ę
cia i co
ś
jeszcze
szlifuj
ą
c.
- Rada jest zadowolona - oznajmił Rufus.
- To
ś
wietnie - powiedziała, zdejmuj
ą
c ze szlifierki miecz, w
ą
ski, srebrny i rze
ź
biony w
runy.
- Mo
Ŝ
e biszkopcika? - Rufus przyjrzał si
ę
broni uwa
Ŝ
nie. - Bro
ń
Monduela jest chyba w
porz
ą
dku.
- To nie dla niego - Pelagia wskazała ruchem brody wn
ę
k
ę
w
ś
cianie, gdzie co
ś
stało,
przykryte prze
ś
cieradłem.
Rufus pochylił głow
ę
, wbijaj
ą
c oczy w ciemno
ść
. Si
ę
gn
ą
ł ostro
Ŝ
nie i pazurem zsun
ą
ł
prze
ś
cieradło. M
ęŜ
czyzna, stoj
ą
cy we wn
ę
ce, był wzrostu Monduela, ale za to od niego
szczuplejszy. Cały odziany był w czer
ń
, a jego strój nie był tak okazały, jak strój rycerza. Twarz
miała ponury wyraz, przecinała j
ą
szeroka blizna, a ciemne włosy opadały na ramiona.
- Kto to?
- Model polowy. Monduel jest przeznaczony do odbijania zamków, dokonywania
bohaterskich czynów i zdobywania sławy. Ale potwory i smoki s
ą
nie tylko w g
ę
sto zaludnionych
okolicach. Niektóre kr
ąŜą
po lasach, ł
ą
kach i porzuconych ruinach. Monduel nie mo
Ŝ
e si
ę
tam za
nimi p
ę
ta
ć
.
- A ten mo
Ŝ
e?
- Nazwałam go Renthold Bezwzgl
ę
dny.
- B
ę
dzie chodził po bagnach? Nie znudzi mu si
ę
to?
- To kwestia oprogramowania. Monduel jest przystosowany do przebywania w tłumie, jest
gotowy na poklask, sław
ę
i wszystko, co si
ę
z tym wi
ąŜ
e. To idealny bohater, bł
ą
dz
ą
cy po drogach i
szlachetnie odchodz
ą
cy w dal, pozostawiaj
ą
c za sob
ą
wzdychaj
ą
c
ą
ksi
ęŜ
niczk
ę
.
- Te ksi
ęŜ
niczki te
Ŝ
uwzgl
ę
dniła
ś
w oprogramowaniu?
- Oczywi
ś
cie. To kwestia wyliczenia charakterystycznego profilu osobowo
ś
ci. Ka
Ŝ
da
typowa ksi
ęŜ
niczka b
ę
dzie o nim pami
ę
ta
ć
.
- A ten drugi?
- Nietowarzyski, ponury, z zani
Ŝ
on
ą
samoocen
ą
, bezwzgl
ę
dny, p
ę
taj
ą
cy si
ę
po bezdro
Ŝ
ach i
wyka
ń
czaj
ą
cy zbirów i potwory. Dla pieni
ę
dzy albo po prostu wyka
ń
czaj
ą
cy.
- Nieprzyjemna osobowo
ść
. A ksi
ęŜ
niczki?
- B
ę
d
ą
go unikały jak ognia. Inne zreszt
ą
te
Ŝ
. Uczucia nie pasuj
ą
do profilu
psychologicznego. To zdeklarowany zimny cynik.
- W tej chwili obaj wygl
ą
daj
ą
troch
ę
niemrawo.
- Nie uaktywniłam wszystkich systemów. Plan opiera si
ę
na autentyczno
ś
ci. Oni musz
ą
wierzy
ć
,
Ŝ
e zabijaj
ą
potwory. Jeszcze jaki
ś
mag zajrzałby im do głów i namieszał. Autentyzm
gwarantuje im wiara,
Ŝ
e naprawd
ę
zabijaj
ą
.
- Ale nie b
ę
d
ą
tego robi
ć
? - upewnił si
ę
Rufus.
- Wyrz
ą
dz
ą
lekk
ą
, całkowicie odwracaln
ą
szkod
ę
. Potem potwór padnie, symuluj
ą
c padanie
trupem, a rycerz odjedzie w glorii chwały, lub te
Ŝ
, w przypadku Rentholda, bez glorii chwały.
- Niektórzy królowie domagaj
ą
si
ę
dowodów, wiesz, głów czy j
ę
zyków.
Pelagia
ś
ci
ą
gn
ę
ła płacht
ę
ze stołu, ukazuj
ą
c stos ró
Ŝ
nych elementów smoczej anatomii.
Rufus si
ę
wzdrygn
ą
ł.
- Syntetyczne - powiedziała, przykrywaj
ą
c stół z powrotem. - Dostarczenie odpowiedniego
elementu na miejsce wykonania zlecenia zajmie posła
ń
cowi maksimum dwie godziny.
- Nie przewidujesz
Ŝ
adnych problemów?
- Ja nie odwalam fuszerki - stwierdziła dobitnie Pelagia. - Oni s
ą
dopracowani w ka
Ŝ
dym
szczególe. Wykonaj
ą
zlecenie i odjad
ą
.
- A jak zamierzasz przekazywa
ć
im zlecenia?
- Ł
ą
cza magiczne. Typowa procedura. Błyskawiczne i niezawodne.
- Mam wra
Ŝ
enie,
Ŝ
e oni s
ą
a
Ŝ
za idealni. Kiedy wyruszaj
ą
?
- Jutro rano. Mam ju
Ŝ
dane pierwszych zleceniodawców. Wprowadziłam je do ich pami
ę
ci.
Trzeba ich tylko postawi
ć
na drodze i uaktywni
ć
.
- Nie b
ę
d
ą
mieli kłopotów z to
Ŝ
samo
ś
ci
ą
? Przeszło
ś
ci
ą
?
- Zaprogramowałam im w pami
ę
ci typowe
Ŝ
yciorysy. Wyczekiwane dziecko, znaki na
niebie i ziemi, przeznaczenie, typowe brednie bł
ę
dnych rycerzy. Je
ś
li chcesz, poka
Ŝę
ci
dokumentacj
ę
.
- Wolałbym nie. Wiesz,
Ŝ
e gubi
ę
si
ę
w tych twoich planach i wykresach. Wystarczy mi to,
co widz
ę
na własne oczy.
- A to co widzisz jest...?
- Imponuj
ą
ce.
- To dopiero pocz
ą
tek - Pelagia zapatrzyła si
ę
w przestrze
ń
. - Taka technologia... Takie
perspektywy... Takie mo
Ŝ
liwo
ś
ci... To dopiero pocz
ą
tek - powtórzyła.
Sło
ń
ce jeszcze nie wzeszło. Mgła powoli unosiła si
ę
znad lasu. Zwierz
ę
ta albo ju
Ŝ
poszły
spa
ć
, zm
ę
czone całonocnymi łowami, albo jeszcze nie przebudziły si
ę
z nocnego snu. Odchodz
ą
ce
opary odsłoniły le
ś
ny trakt i stoj
ą
cego na nim konia z je
ź
d
ź
cem na grzbiecie. Ko
ń
podniósł łeb i
zar
Ŝ
ał. Na ten sygnał je
ź
dziec otworzył br
ą
zowe oczy i rozejrzał si
ę
wokół, jakby przebudzony z
mocnego snu. Pop
ę
dził konia. Po chwili obaj znikn
ę
li we mgle.
Opary pokrywały doliny, nie docieraj
ą
c jednak do najwy
Ŝ
szych szczytów. Na skraju
stromego zbocza, po
ś
ród zielonych, wci
ąŜ
pokrytych kropelkami rosy traw, na tle najczystszego

ę
kitu nieba, powoli roz
ś
wietlanego promieniami sło
ń
ca, rycerz w srebrnej zbroi siedział na
grzbiecie białego konia. Poranny wietrzyk rozwiewał jego włosy koloru złota. Rycerz otworzył
oczy, bł
ę
kitne jak niebo i odetchn
ą
ł gł
ę
boko jeszcze chłodnym powietrzem. Potem lekko
ś
ci
ą
gn
ą
ł
cugle i ko
ń
ruszył w dół zbocza.
Z samego szczytu wzgórza, spomi
ę
dzy nierównych skał, obserwowali ich Rufus i Pelagia.
- Szczerze mówi
ą
c, nie jestem zadowolona z
Ŝ
adnego z nich.
- Masz na my
ś
li jakie
ś
usterki? - zainteresował si
ę
Rufus.
- Oni nie wyczerpuj
ą
wszystkich mo
Ŝ
liwo
ś
ci - kontynuowała Pelagia, nie zwracaj
ą
c na
niego uwagi. - T
ę
technik
ę
mo
Ŝ
na wykorzysta
ć
do skonstruowania czego
ś
naprawd
ę
... wielkiego.
Wi
ę
kszo
ść
złych dni zaczyna si
ę
miło i niewinnie. Na przykład idziesz sobie słoneczn
ą
ulic
ą
i zastanawiasz si
ę
, któr
ą
z miłych i przyjemnych rzeczy dzi
ś
zrobi
ć
, a ju
Ŝ
po chwili wpadasz w wir
mi
ę
dzywymiarowy i znajdujesz w
ś
rodku płon
ą
cego domu, otoczony przez band
ę
morderców i
złodziei, i zastanawiasz si
ę
, czy to co
ś
, co wisi pod sufitem, ma ochot
ę
ci
ę
zje
ść
.
Ale tym razem nie było
Ŝ
adnego spaceru pod słonecznym niebem. Od razu zacz
ę
ło pada
ć
.
Podczas gdy deszcz zaczynał zalewa
ć
, a wła
ś
ciwie obmywa
ć
z brudu ulice miasta, grupa
rewolucjonistów skupiła si
ę
wokół ostatniej dziedziczki korony, przedstawicielki dynastii, która od
lat tyranizowała kraj.
Wszyscy rewolucjoni
ś
ci byli młodymi, pełnymi wiary w zwyci
ę
stwo idealistami. I wszyscy
byli przeciwni zabijaniu niewinnych osób. Nawet robi
ą
c to w imi
ę
rewolucji czuli si
ę
troch
ę
nieswojo.
Jeszcze bardziej nieswojo czuli si
ę
teraz. Wystarczaj
ą
co stresuj
ą
ce było zabicie dziewczyny.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diabelki.xlx.pl
  • Podobne
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Spojrzeliśmy na siebie szukając słów, które nie istniały.