W. Korabiewicz Tajemnice Jezusa, CZYTADEŁKA, mix ROMANSE 300 stron ów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z chomika Valinor Wacław Korabiewicz Tajemnice Jezusa MOTTO: To nie w Chrystusie rzecz, Nie w Buddzie i nie w Mahomecie, Jeno w miłości wszechogromnej Wszechludzi we wszechświecie. To taka zwykła rzecz sama do serca woła, A przecież tyle sekt, a jednak tyle kościołów! Widocznie miłowanie jest wielkie i... maluczkie, Jedno przymiotem Mistrzów, drugie przymiotem uczni. Więc daruj nam o Chryste! - Bądź miłości w Panie! Żeśmy nie pojęli Twojego Miłowania. Wacław Korabiewicz HINDUSKIM SZLAKIEM Któregoś dnia znalazłem się u podnóża Himalajów, na drodze wiodącej do Tybetu. Przede mną wisiał linowy most przerzucony przez rzekę Ganges. Tuż przed tym mostem, z boku, stał dziwnie sklepiony kamienny budynek. Na progu szeroko otwartych drzwi ujrzałem chudą, smukłą postać starca o wygolonej głowie. Miał na sobie pomarańczowy płaszcz, a spod nawisłych brwi, z głęboko zapadniętych oczu przeszywał mnie stalowy, mocny wzrok, który przykuł mnie i zniewolił. Powolnym, niezdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę starca. Gestem nagiego ramienia wskazał gościnnie drzwi. Przekroczyłem próg i przystanąłem zdumiony tym, co ujrzałem. Miałem przed sobą wysoko sklepioną, okrągłą salę. Biblioteczne regały, pełne ksiąg oprawnych w skórę, sięgały aż pod sufit. - To nasza podręczna biblioteka dla medytujących sadhu - cichym, niskim głosem objaśnił starzec. -Jeśli pan sobie życzy - mogę mu wypożyczyć każdą książkę. Mamy sporo nowości europejskich, a nawet amerykańskich. -Dziękuję - odrzekłem, - ale dzisiaj jeszcze opuszczam Riszi Kesz. To mówiąc spostrzegłem leżącą tuż obok na stoliku otwartą książkę. Widocznie przed chwilą czytał ją i odłożył, gdy wszedłem. Przeczytałem tytuł: „The Life of Jesus" - Ernest, Renan. - O! - wyrwało mi się niechcący. - Pan się dziwi? - przemówił znowu jogin. - Wszakże to nasz człowiek. -Renan? - zdziwiłem się. -Nie - odrzekł. - Jezus. Powiedział to w sposób naturalny i zwyczajny, a mnie jakby coś przykuło do miejsca. Nie mogłem się poruszyć. Stałem dalej machinalnie przewracając kartki książki. Musiałem jakoś opanować to moje psychiczne roztargnienie. Gdyby nie ten Ganges u moich stóp, gdyby nie ten tak realny most linowy przerzucony przez rzekę, ginący w ciemnej zieleni mangowego lasu, gdyby nie domki joginów bielejące w gąszczu i ten cały archaiczny, uduchowiony nastrój, może by ta dziwna informacja przeszła niezauważona. Mój informator jednak daleki był od wszelkich krotochwili. Jego poważne, zamyślone oczy wyrażały niezachwianą, pozbawioną jakichkolwiek wątpliwości pewność. Dlatego słowa jego zapadły mi głęboko w duszę, budząc uśpione od dawna refleksje. Nie pytałem o nic więcej. Jednak rzucone ziarno kiełkowało, chęć sprawdzenia tej wiadomości nie dawała mi odtąd spokoju. „Nasz człowiek" - powiedział i nie miałem prawa wątpić w szczerość tego wyznania. Czemu miałby kłamać? Jezus „ich człowiek". Może wcielenie jakiegoś Kriszny? Tym dociekaniom dałem jednak spokój. Byłem zajęty czymś innym. Minęły lata. Znalazłem się w Anglii. Przeglądałem wielkie katalogi British Museum w Londynie. Były to ostatnie godziny przed moim odlotem do Afryki. I oto nagle, zupełnie przypadkowo natrafiłem w katalogu na zagadkowy tytuł: „Unknown Life of Jesus Christ" - Nikołaj Notowicz. (Nieznane życie Jezusa Chrystusa). Nie miałem już czasu na zamówienie tej książki, ponieważ oczekiwanie trwałoby około dwóch godzin. Zresztą temat nie należał do moich aktualnych literackich planów. Miałem wówczas myśl zajętą czymś innym. Odleciałem do Afryki i nie pamiętam dokładnie, kiedy, ale chyba znowu po dłuższym czasie, przy jakimś ognisku w dżungli, przypomniał mi się ten dziwny tytuł „Unknown Life of Jesus". Skojarzyłem go mimo woli z owym joginem i zapragnąłem tej książki. Może ona coś wyjaśni? Los mi sprzyjał. Wkrótce w muzeum w Der es Salaam w Tanzanii (gdzie pracowałem) spotkałem Amerykankę -właścicielkę antykwariatu w Nowym Jorku. Obiecała wyszukać i przysłać mi tę książkę. Otrzymałem ją dopiero po paru miesiącach. Była stara i mocno podniszczona. Wydano ją w roku 1904 w Nowym Jorku. Przeczytałem tekst jednym tchem. Wydało mi się, że znalazłem wreszcie odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Poruszony w książce temat obudził we mnie jeszcze inne zainteresowania, a także emocję twórczą. Zacząłem studia nad Pismem Świętym. Jakże inaczej teraz czytałem znaną mi wcześniej książkę, jakże inaczej teraz myślałem i widziałem. A wszystko zaczęło się przecież od jednego zdania wypowiedzianego przez mnicha w ową noc przed tybetańskim mostem, rozwieszonym pod gwiaździstym niebem odbitym w Gangesie. Bibliografia dotycząca życia i śmierci Chrystusa jest przebogata. Mimo rozmaitych ujęć tematu, wszędzie brak obiektywizmu, który przychodzi niełatwo, gdy wszelka wątpliwość nie jest wskazana. Tymczasem brakuje dowodów. Gdyby, choć jedna, współczesna Mu kronika, jakiś krótki lakoniczny zapis. Niestety, nic się do naszych czasów nie zachowało. Najstarsza z czterech, tak zwanych Kanonicznych Ewangelii - Ewangelia św. Mateusza, napisana w języku aramejskim, najprawdopodobniej gdzieś w 55-56 roku, zaginęła bez śladu. Dokładność późniejszych greckich tłumaczeń pozostaje pod wielkim znakiem zapytania. Oto, co pisze jeden ze znawców w tej dziedzinie, ksiądz Marian Wolniewicz we wstępie do Ewangelii św. Mateusza w „Piśmie Świętym" wydanym przez Księgarnię Św. Wojciecha: „Tekst grecki nie jest przekładem, w ścisłym słowa tego znaczeniu, lecz parafrazą, a może opracowaniem aramejskiej ewangelii, uwzględniającym w szerszym stopniu niż ona potrzeby wyznawców judaizmu." Oryginalnego tekstu nie znali nawet najstarsi pisarze chrześcijańscy. We wstępie ogólnym do tegoż Pisma Świętego, na stronie 2 czytamy: „Modyfikacje wprowadzone do ustnej katechezy znalazły swój wyraz w Ewangeliach Kanonicznych, co więcej, wprowadzono do nich dalsze zmiany redakcyjne". Te „zmiany redakcyjne'' musiały być ogromne, gdyż styl przekładów greckich otrzymał piękną archaiczno-literacka formę, na którą nie mógł się zdobyć żaden z trzech przeciętnie przecież wykształconych Ewangelistów. Musiało, więc nad tym pracować wielu wysoce oświeconych ludzi. Prócz św. Łukasza, pozostali Ewangeliści to ludzie niezdolni do przemawiania w tak wyrafinowanej, skrótowej formie. Nie potrafili też nadać informacjom chronologicznego porządku. Zresztą, któż by mógł pamiętać i odtworzyć dokładnie sceny widziane przed kilkudziesięciu laty, któż by mógł powtórzyć dosłownie alegoryczne i trudne do zgłębienia nauki Chrystusa? Stąd musiały wyłonić się różnice w postrzeganiu tych samych wydarzeń, a nawet znalazły się przeoczenia. Często Ewangeliści nie są ze sobą zgodni. Dla przykładu przytoczę kilka argumentów świadczących o tym, że „Kanon" nie może być... kanonem. Podam tylko trzy niejasności. W Ewangeliach jest ich oczywiście znacznie więcej. 1. Mat. VIII,28\34 - Jezus uwolnił od złego ducha dwóch opętanych. Marek V,2\8 i Łuk. VIII,26\29 - mówią tylko o jednym opętanym. 2. Mat. 29 - XX,29\34 - mówi o dwóch uleczonych ślepcach. Marek X,46\52 i Łuk. XVIII,35\43 - mówią tylko o jednym ślepcu. 3. Marek XIV,27\72 - mówi o dwukrotnym pianiu koguta. Mat. XXVI,31 \35 i Łuk. XXII,31 \34 - mówią o jednym tylko pianiu koguta. Wspomniany ksiądz Wolniewicz we wstępie ogólnym do Ewangelii wykazuje statystycznie, jak mała część Ewangelii pisana była przez autorów, a wielka przez rozmaitych „pomocników". Wiemy, że: W Ewangelii św. Mateusza z 1072 wierszy na autora przypada tylko 330. W Ewangelii ś w. Marka na 677 przypada tylko 68 własnych wierszy. W Ewangelii św. Łukasza na 1152 wierszy przypada na autora 541. Sobór Nicejski w 325 roku z przedstawionych sobie pism religijnych wybrał 27 jako „prawdziwe". Resztę zaś, tak zwanych apokryfów, nie odrzucał jeszcze, tylko powołał specjalnie upoważnionych, tak zwanych korektorów, zadaniem, których było (wg profesora Nestle) korygować wszelkie teksty porównując z tym, co już zostało uznane za prawdziwe. Oni też przez skreślenia lub wstawki poddali wszelkie źródła procesowi ujednolicenia. Chodziło tu przede wszystkim o zharmonizowanie informacji podanych w Ewangelii. Trwało to aż do roku 382 (za papieża Damazjana), kiedy Kanon został definitywnie zamknięty i ustalony. Wszelkie inne pisma uważano odtąd za heretyckie i palono na stosie. Wiele bezcennych dzieł uległo w ten sposób zniszczeniu, tylko nieliczne udało się przechować w jakichś zakamarkach klasztornych. Do takich należą: „Codex Cantabrigeniensis" i „Codex Syrus - Sinaitivus". Korzystali z nich, jeszcze w IV wieku, Wielki Anastazy i Wielki Markariusz, tworząc swoje Agrafy Gdzież, więc szukać zapisów i informacji pochodzących od bezpośrednich świadków? Jak można być pewnym prawdy? Możemy twierdzić z całą pewnością, że Ewangelie były tworzone przez zespół doradców i to „doradzanie" trwało dobrych sto lat. Jedynie Ewangelia św. Jana wydaje się być oryginalną i pisaną przez jednego człowieka, ale także z perspektywy... wielu dziesiątków lat! Istnieje kilka hipotez usiłujących wytłumaczyć różnice powstałe w treści poszczególnych Ewangelii. Zastanowić się jedynie trzeba nad pominięciem przez niektórych Ewangelistów wydarzeń zasadniczych, które tworzą podstawę religii. Zjawiska takie nie mogły być niezauważone, zlekceważone czy też zapomniane. Do takich zaliczyć należy: a) niepokalane poczęcie, b) zmartwychwstanie, c) wniebowstąpienie. Te trzy zjawiska, jako nie mające żadnego racjonalnego ani logicznego wytłumaczenia, muszą być zaliczone do dziedziny parapsychologii. Cała trudność polega jednakże na tym, że ślepa wiara nie dopuszcza zwątpień. Kto na przestrzeni wielu wieków odważył się zwątpić w istnienie któregoś z tych kanonów, ten był z reguły kamienowany lub palony na stosie. Wszakże niedawno, bo jeszcze w XVIII wieku, takie egzekucje były na porządku dziennym. Chcę wierzyć, że dziś już możemy dyskutować na wszelkie tematy bez arbitralnych zakazów. Czyż można dopuścić myśl, że któreś z tych zjawisk zostało nie zauważone, nie zanotowane przez ludzi najbliższych Jezusowi? A jednak wygląda na to, że tak było. Jeden widział - drugi nie. Jeden o tym mówi, drugi milczy. Jeden słyszał - drugi nie. Brak naukowych i poważnych opracowań historycznych dotyczących biografii Jezusa tłumaczyć należy przede wszystkim lękiem. Od najwcześniejszych, bowiem lat istnienia chrześcijaństwa nie mogło być mowy o szczerej i otwartej krytyce kanonów. Każda nieśmiała choćby próba dociekania prawdy była gaszona w zarodku. Śmiałek, który by się odważył wystąpić z jakąś uwagą, z miejsca zostałby ukrzyżowany. Stan taki trwał przez wieki, poprzez grozę świętej inkwizycji, poprzez klątwy i... egzorcyzmy. Świat bał się uchylić rąbka prawdziwej historii tych trzech chrześcijańskich „tabu". Każdy drżał przed posądzeniem go o bluźnierstwo. Ewangelie były nietykalne. Odważnym człowiekiem, który zdobył się na głębokie i bezstronne studia biograficzne ukochanej przez siebie postaci Chrystusa, był profesor Ernest Renan, francuski historyk i filozof. Poświęcił temu tematowi całe swoje życie. A jaka była reakcja kleru? Klątwa rzucona ze wszystkich ambon i wciągnięcie jego dzieła na czarną listę lektury zakazanej. Najważniejszym dokonaniem Renana były historyczne studia nad cielesnym istnieniem Jezusa. Dotychczas wszystko opierało się jedynie na ślepej wierze i na legendach. Wszystko, co powiedziano w Ewangeliach, musiało być brane na słowo honoru. Renanowi zawdzięczamy przypływ odwagi i zachętę do szukania historycznej prawdy. Nie sądźmy, aby ta odwaga przyszła łatwo i przyjęła się powszechnie. Do dziś dnia najbardziej trzeźwy racjonalista, boi się radykalnie odżegnać od wszelkich spirytualistycznych abstrakcji. Sprawa nigdy nie jest postawiona całkowicie realistycznie. Nawet profesor Ernest Renan w swoich wywodach występuje jako człowiek wierzący, a może tylko... ostrożny, zmuszony liczyć się z warunkami otaczającego, praktycznego świata! Znamy trzy naukowo stwierdzone, historyczne dowody istnienia Jezusa Chrystusa. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |