W cieniu Pałacu Zimowego, ۩۞۩ E - B O O K, !!! romanse nowe 02
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Boyne John W CIENIU PAŁACU ZIMOWEGO Z angielskiego przełożyła Joanna Puchalska Świat Książki Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału THE HOUSE OF SPECIAL PURPOSE Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Zofia Skorupińska Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik, Marianna Filipkowska, Irena Kukgycka Copyright (c) John Boyne 2009 All rights reserved Copyright (c) for the Polish translation by Świat Książki Sp. z o.o. Warszawa 2011 Świat Książki Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa GGP Media GmbH, Póssneck ISBN 978-83-247-2017-0 Nr 7804 Opis z okładki. Ta powieść, pełna malowniczych szczegółów z dziejów Rosji i Europy zeszłego stulecia, jest niczym jajko Faberge, pokazane młodemu bohaterowi przez samego cara Mikołaja II. Sędziwy Georgij Jachmieniew, rosyjski emigrant i wdowiec, dożywa swych dni w Londynie. Nikt nie przypuszcza, że ma za sobą wyjątkową przeszłość. Jako szesnastolatek trafił ze wsi do Pałacu Zimowego, gdzie opiekował się małoletnim carewiczem. Wielokrotnie rozmawiał z carem Mikołajem, był świadkiem machinacji Rasputina, zakochał się w księżniczce Anastazji. Kto wie, jak wysoko by zaszedł, gdyby nie rewolucja, przed którą w dramatycznych okolicznościach uciekł na Zachód, wiodąc przez dziesięciolecia los emigranta. Czego nauczył się o życiu? Kim była Zoja, z którą spędził wiele lat? Dlaczego była mu niewierna? Wspaniały portret carskiej rodziny tuż przed dziejową katastrofą i nostalgiczna opowieść o zwykłym człowieku, którego zmieniło na zawsze to, co ujrzał w Pałacu Zimowym. * John Boyne urodził się w Irlandii w 1971 roku. Dotąd napisał 6 powieści. Jest autorem światowego bestsellera Chłopiec w pasiastej piżamie; niedawno sfilmowanego, i dwukrotnym laureatem Irish Book Award. Powieści Boyne'a były tłumaczone na 35 języków. Pisarz mieszka w Dublinie. www.swiatksiazki.pl Markowi Hermanowi, Davidowi Heymanowi i Rosie Alison z podziękowaniem. * * * 1981. Moi rodzice nie byli dobranym małżeństwem. Lata minęły, odkąd widziałem ich ostatni raz, wiele lat, a mimo to codziennie pojawiają się w moich myślach, choćby na chwilę. Ten szept pamięci jest tak lekki jak na mojej szyi oddech śpiącej obok Zoi. Delikatny jak jej wargi na moim policzku, kiedy całuje mnie o brzasku. Nie mam pojęcia, kiedy umarli rodzice ani w jaki sposób odeszli z tego świata, jedynie pewność, że ich już nie ma. Ale myślę o nich. Wciąż o nich myślę. Nie wiem, czemu wyobrażam sobie, że pierwszy umarł mój ojciec, Daniło Władziewicz. Gdy przyszedłem na świat, był tuż po trzydziestce i za mojej pamięci nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem. W jednym z najwcześniejszych wspomnień budzę się w naszej chałupie w Kaszynie i z całej siły przyciskam rączki do uszu, żeby nie słyszeć tego, co wynika ze zwykłej ludzkiej śmiertelności: uporczywego kaszlu ojca i spluwania flegmą w ogień. Teraz wiem, że musiał chorować na płuca. Może miał rozedmę, trudno w tej chwili powiedzieć. Nie było wówczas lekarzy, którzy by go zdiagnozowali. Ani lekarstw. On zaś nie należał do tych, co znoszą cierpienie w milczeniu i z godnością; jego choroba odbijała się na całej rodzinie. Pamiętam ojca czoło groteskowo zdeformowane, z wyraźnymi obrzękami z obu stron, silnie napinającymi skórę między 7 nasadą włosów a nosem, co powodowało, że brwi nienaturalnie podjeżdżały do góry, nadając jego twarzy wyraz wiecznego niezadowolenia. Od mojej starszej siostry, Lizki, dowiedziałem się, że ten wygląd był skutkiem niefortunnego przebiegu porodu. Nieuważna akuszerka, obojętna na los dziecka obcej kobiety, chwyciła nie za ramiona, lecz za główkę, i za mocno ścisnęła nieuformowane jeszcze kości czaszki. Matka nie zobaczyła wydanej na świat istoty o zniekształconej główce. Zmarła podczas porodu, zapłaciła własnym życiem za życie swego dziecka. W tamtych czasach nie widziano w tym nic nadzwyczajnego, ot naturalna kolej rzeczy, mało kto się czymś takim przejmował. Dziś byłby to duży dramat, zapewne z finałem w sądzie. Dziadek wkrótce związał się z inną kobietą, oczywiście po to, żeby wychowywała jego dziecko. Pamiętam dobrze, jak dzieci z naszej wioski szydziły z mojego ojca. Gdy wracał do domu z pola albo wykłócał się z sąsiadem, wołały za nim, wymyślając przeróżne przezwiska -między innymi padało określenie Cerber, czyli trzygłowy pies pilnujący Hadesu. Wiejscy chłopcy naśmiewali się z jego głowy: zdejmowali czapki i przyciskali pięści z obu stron czoła. Ojciec złościł się wtedy i klął. Oni zaś nie lękali się ani jego gniewu, ani odwetu ze strony jego jedynego syna; bezczelnie obrzucali go w mojej obecności wyzwiskami, nie bali się mnie, bo byłem mały i wątły. Przedrzeźniali go, spluwając na ziemię, a kiedy ryczał na nich jak zranione zwierzę, rozpierzchali się bez śladu, znikając niczym ziarna rzucone w glebę. Dokuczali mu, bo budził wstręt i odrazę. Ja natomiast żyłem w ciągłym strachu przed ojcem, człowiekiem zapalczywym w gniewie i skorym do bicia. Nie wiem czemu, bo nie mam do tego żadnych realnych podstaw, ale czasem wyobrażam sobie taką scenę: niedługo po mojej ucieczce w zimny marcowy poranek z pociągu stojącego w Pskowie ojciec wraca do domu i dopadają go bolszewicy, żeby się na nim zemścić za mnie. Najpierw widzę siebie, 8 w śmiertelnym strachu gnającego przez tory w kierunku lasu, a potem jego, jak nieświadom zagrożenia idzie ociężale, kaszląc, krztusząc się i spluwając co chwila. Zarozumiale wyobrażam sobie, że moja ucieczka była dla rodziny wielkim wstydem, a dla wioski - hańbą wymagającą zadośćuczynienia. Widzę paru młodych ludzi - zawsze jest ich czterech silnych, brzydkich i brutalnych, uzbrojonych w pałki, którzy ciągną go w ustronne miejsce i bez świadków bezkarnie mordują. On nie błaga o litość, to nie w jego stylu; tylko na kamieniach, tam gdzie upadł, rozrasta się plama krwi. Dłoń porusza się wolno, drży, palce się kurczą i rozkurczają. A potem nieruchomieją. Co do matki, Julii Władimirowny, wyobrażam sobie, że Bóg powołał ją do siebie kilka lat po ojcu, prosto z jej własnego łóżka, steraną życiem i ciężką pracą. Myślę zawsze, że umierała w otoczeniu zapłakanych córek, moich sióstr, i że bardzo ciężko musiało jej być po śmierci ojca. Niewyobrażalnie trudno. Wprawdzie nigdy nie okazywała mi ciepła i choćbym nie wiem co zrobił, wiecznie była ze mnie niezadowolona, jednak matka to matka, jest święta. Oczyma duszy widzę, jak moja najstarsza siostra, Asja, przygotowuje ją na spotkanie ze Stwórcą i wsuwa w jej modlitewnie złożone dłonie mój portrecik. Całun zakrywa ciało aż po wychudłą szyję; twarz jest blada, usta sine. Asja kochała mnie, ale też zazdrościła, że udało mi się wyrwać z wioski; dobrze to pamiętam. Raz mnie odszukała, a ja świadomie wystawiłem ją do wialni. Wstyd mi, gdy teraz o tym myślę. Oczywiście wcale nie musiało tak być. Życie rodziców i sióstr mogło się potoczyć całkiem inaczej: szczęśliwie lub tragicznie, razem albo w rozłące, spokojnie bądź gwałtownie. Tego nigdy się nie dowiem. Nie mogłem tam wrócić ani napisać listu do Asji, Lizki i najmłodszej Talii, która pewnie nie pamiętała już starszego brata, Georgija, bohatera, a zarazem czarnej owcy. Mój przyjazd naraziłby na niebezpieczeństwo ich, mnie, a także Zoję. 9 Choć tyle lat minęło, ciągle myślę o moich bliskich. Pewnych okresów swego życia nie potrafię dokładnie odtworzyć we wspomnieniach; długie lata dzielone między pracę a rodzinę, codzienne trudy i zmagania, zdrady, straty i rozczarowania zlewają się i blakną, natomiast niektóre wydarzenia z wczesnych lat bardzo mocno tkwią w pamięci i wciąż powracają jak echo. Snują się w starzejącym się umyśle niczym cienie w ciemnych korytarzach; nie chcą odejść w niepamięć, odżywają na nowo i nabierają nowych znaczeń. Nawet jeśli niebawem o mnie nikt nie będzie pamiętał. Od ponad sześćdziesięciu lat nie widziałem nikogo z moich bliskich. Zważywszy, że skończyłem już osiemdziesiąt dwa lata, razem byliśmy krótko. Nie wywiązałem się należycie z moich wobec nich powinności, ale nieumyślnie, gdyż długi czas żyłem w przeświadczeniu, że losu nie da się odmienić, tak jak nie można zmienić koloru oczu. Kolejne wydarzenia prowadziły mnie jakby z góry wytyczonym szlakiem, a ja, jak to w życiu bywa, pokornie za nimi podążałem. Gdy wreszcie przejrzałem na oczy i oprzytomniałem, okazało się, że jestem stary, a rodziców i sióstr już nie ma. Czasem zadaję sobie pytanie, czy ich ciała zatrzymały się w jakimś stadium rozkładu, czy też całkiem się rozpadły w proch. Nie wiem, czy proces gnicia trwa kilka pokoleń, czy może postępuje szybciej. Czy wszystko zależy od wieku nieboszczyka lub warunków pochówku, czy też na tempo rozkładu ma wpływ gatunek drewna, z którego zrobiono trumnę, skład chemiczny ziemi i klimat. Dawniej, gdy podczas nocnej lektury nasunęło mi się jakieś pytanie, od razu zapisywałem je sobie, a potem w dzień szukałem nań odpowiedzi, ale teraz całkowicie zmieniłem dawne obyczaje i na takie dociekania szkoda mi czasu. Od paru miesięcy nie byłem w bibliotece. Od chwili, gdy Zoja zachorowała. I pewnie nigdy już tam nie pójdę. Większą część życia - to znaczy dorosłego życia - spędziłem 10 w zacisznych salach biblioteki Muzeum Brytyjskiego. Podjąłem tam pracę na początku jesieni 1923 roku, wkrótce po naszym przyjeździe do Londynu; byliśmy wymarznięci, pełni obaw o przyszłość i o to, czy zaraz nas nie wytropią. Miałem dwadzieścia cztery lata i nie znałem czegoś takiego jak zwykła spokojna praca na stałej posadzie. Zaledwie przed pięcioma laty pożegnałem się z dawnym życiem, w którym dominowały mundury, broń, bomby i zamachy; jednak wspomnienia tamtego okresu wciąż były żywe i wyciskały na mnie swoje piętno, choć teraz nastał czas miękkich, wygodnych ubrań, czytania książek, pracy umysłowej. Przyjemna odmiana. Przed Londynem był Paryż, gdzie pogłębiłem wiedzę i zainteresowanie literaturą, zapoczątkowane w pałacowej bibliotece. Liczyłem na to, że Anglia da mi podobne możliwości. Jak zwykle miałem niesamowite szczęście, bo w "Timesie" pojawiło się interesujące ogłoszenie, i jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się do ewentualnego nowego pracodawcy, pana Arthura Trevorsa. Wpuszczono mnie od razu, więc zdjąwszy kapelusz, wkroczyłem do gabinetu. Dobrze pamiętam tę datę. Dwunasty sierpnia. Poszedłem tam prosto z cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej i Wszystkich Świętych, gdzie - jak co roku w dniu urodzin przyjaciela - zapaliłem świeczkę. "Póki będę żył" - obiecałem mu kiedyś. Było w tym coś wymownie znaczącego, że rozpoczynałem nowe życie w dniu o tej samej dacie, która stanowiła początek jego krótkiej ziemskiej drogi. - Czy wie pan, panie Jachmieniew, od jak dawna istnieje Biblioteka Brytyjska? - zapytał Arthur Trevors, patrząc na mnie znad tkwiących u nasady nosa okularów do czytania. Wymowa mego nazwiska nie sprawiła mu kłopotu, czym mi zaimponował, jako że wielu Anglików poczytywało sobie wręcz za powód do dumy, iż nie są w stanie go poprawnie wypowiedzieć. - Od tysiąc siedemset pięćdziesiątego trzeciego roku -odpowiedział natychmiast, nie dając mi sposobności odgadnięcia. 11 - Wtedy sir Hans Sloane przekazał narodowi swój zbiór książek i przyrodniczych osobliwości i tak powstało nasze muzeum. Co pan na to? W tym momencie wypadało pochwalić sir Hansa za filantropijne podejście i mądrą decyzję. Moja odpowiedź spotkała się z nader przychylnym przyjęciem. - Ma pan całkowitą rację - przytaknął gorąco. - Był to wielki człowiek. Grywał z moim pradziadkiem w brydża. Oczywiście największą naszą bolączką jest brak miejsca. Widzi pan, mamy go coraz mniej. Problem polega na tym, że wydaje się zbyt wiele książek. Większość autorów to półgłówki, ateiści i sodomici, ale... Boże, widzisz to i nie grzmisz... musimy tu gromadzić wszystkie publikacje. Nie ma pan powiązań z takimi środowiskami, panie Jachmieniew? - Nie, proszę pana - szybko zaprzeczyłem. - Cieszę się. Bardzo liczymy na przeniesienie biblioteki do własnego budynku. Niezwykle by nam to pomogło. Ale, widzi pan, wszystko zależy od parlamentu. Oni rządzą naszymi funduszami. A sam pan wie, jacy to ludzie. Zdemoralizowani. Jeden Baldwin to porządny człowiek*, ale reszta... - Pokiwał głową i zrobił minę, jakby go coś mocno zabolało. [* Stanley Baldwin (1867-1947) -brytyjski polityk z Partii Konserwatywnej, minister, premier Wielkiej Brytanii w latach 1924-1929 i 1935-1937. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)]. Zapadła cisza, nie miałem zupełnie pomysłu, jak by się tu najlepiej zarekomendować, więc znów wyraziłem swój podziw dla muzeum - w którym notabene spędziłem zaledwie pół godziny tuż przed tą rozmową - i zgromadzonych w jego murach wspaniałych zbiorów, prawdziwych skarbów. - Pracował pan już w muzeum, panie Jachmieniew? -spytał Trevors z nadzieją, a ja zaprzeczyłem ruchem głowy. Zdziwił się i zdjął okulary. - Pomyślałem, że może był pan pracownikiem Ermitażu. W Petersburgu. Nie musiał dodawać, gdzie znajduje się Ermitaż. Aż nadto dobrze znałem to miejsce. Przez moment żałowałem, że nie skłamałem, 12 gdyż było mało prawdopodobne, by zwrócił się tam o referencje. Gdyby zechciał mnie sprawdzić, trwałoby to latami, o ile w ogóle by się udało. - Nie pracowałem tam, proszę pana - odparłem. Ale doskonale znam Ermitaż. Spędziłem tam wiele godzin. Szczególnie ciekawiły mnie zbiory bizantyjskie. A także numizmaty. Chwilę się zastanawiał, bębniąc palcami o biurko, uznał jednak, że podoba mu się moja odpowiedź. Odchylił się nieco do tyłu i począł uważnie mi się przyglądać, lekko posapując przy tym przez nos. - Proszę mi powiedzieć, panie Jachmieniew... - Rozciągał słowa, jakby ich wymawianie sprawiało mu ból. - Od dawna jest pan w Anglii? - Nie - odparłem zgodnie z prawdą. - Od kilku tygodni. - Przyjechał pan prosto z Rosji? - Nie, proszę pana. Przez kilka lat mieszkaliśmy z żoną we Francji... - Więc jest pan żonaty? - spytał, wyraźnie z tego zadowolony. - Tak, proszę pana. - A jak żonie na imię? - Zoja. To oczywiście rosyjskie imię. Znaczy "życie". - Naprawdę? - mruknął i spojrzał na mnie, jakbym pozwolił sobie na impertynencję. - To miło. A z czego pan żył we Francji? - Pracowałem w paryskiej księgarni. Niezbyt dużej, lecz mającej stałą, wierną klientelę. Było nawet sporo roboty. - Lubił pan tę pracę? - Bardzo. - Dlaczego? - Głównie ze względu na atmosferę - odparłem. Zajęć miałem dużo, ale bardzo mi odpowiadało, że jest tak spokojnie. - To zupełnie tak jak u nas. - Niemal się ucieszył. Miło, spokojnie i mnóstwo pracy. A czy przedtem dużo jeździł pan po Europie? 13 - Nie, proszę pana. Przedtem była tylko Rosja. - Uciekł pan przed rewolucją? - Wyjechaliśmy w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Rok po wybuchu rewolucji. - Rozumiem, że nie był pan zwolennikiem nowego reżimu. - Nie, proszę pana. - To dobrze. - Wydął usta, jakby sama myśl o popieraniu rewolucji budziła w nim niesmak. - Przeklęci bolszewicy. Car był kuzynem króla Jerzego, wiedział pan o tym? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |