W sieci - Danielle Steel, Biblioteka, Danielle Stell, E-booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DANIELLE STEEL W SIECI ROZDZIAŁ I Dźwięk muzyki organowej unosił się ku lazurowemu niebu. Był senny niedzielny poranek; w koronach drzew śpiewały ptaki, z oddali dobiegały pokrzykiwania dzieci. Chór głosów w kościele brzmiał potężnym unisono, śpiewając hymny, które Grace znała od dzieciństwa. Tego ranka jednak nie była w stanie się doń przyłączyć. Stała bez ruchu, patrząc wprost przed siebie na trumnę matki. Sąsiedzi znali Ellen Adams jako wspaniałą matkę, dobrą żonę, szanowaną obywatelkę. Przed urodzeniem Grace pracowała w szkole, potem... cóż, chciała mieć gromadkę dzieci, ale po prostu nie wyszło. Ellen zawsze była słabego zdrowia i w wieku trzydziestu ośmiu lat zachorowała na raka. Nowotwór rozwinął się najpierw w macicy. Po rozległej operacji poddano ją naświetlaniom i chemioterapii, wcześniej jednak nastąpiły przerzuty do węzłów chłonnych i płuc, a niedługo potem rak zaatakował kości. Walka trwała cztery i pół roku. W końcu czterdziestodwuletnie ciało Ellen Adams dało za wygraną. Konała w domu, prawie do ostatniej chwili zajmowała się nią Grace. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch miesięcy ojciec musiał w końcu zatrudnić dwie pielęgniarki do pomocy. Ale Grace nadal po powrocie ze szkoły siadywała godzinami przy jej łóżku. W nocy to ona biegała do matki, gdy ta krzyczała z bólu, pomagała jej się obrócić, nosiła do łazienki, podawała lekarstwa. Pielęgniarki pracowały tylko we dnie - takie było życzenie ojca. Najwyraźniej nie mógł się pogodzić z tym, że jego żona jest aż tak ciężko chora. Teraz stal w nawie obok Grace i płakał jak dziecko. John Adams był przystojnym, czterdziestosześcioletnim mężczyzną, jednym z najlepszych adwokatów w Watseka, a z pewnością najpopularniejszym. Walczył w drugiej wojnie światowej, po powrocie skończył studia na uniwersytecie Illinois, a następnie osiadł w rodzinnym Watseka, położonym sto mil na południe od Chicago. Była to mała, nieskazitelnie schludna mieścina, zamieszkana przez z gruntu przyzwoitych ludzi. Adams służył im radą we wszelkich kwestiach prawnych, cierpliwie wysłuchując ich żalów. Pomagał im przy rozwodach lub bojach o majątek, był rozjemcą pomiędzy zwaśnionymi członkami rodzin. Ceniono go za to, iż zawsze działał uczciwie. Pilotował roszczenia cywilnoprawne i te wobec państwa, pisał testamenty i przeprowadzał adopcje. On i jego przyjaciel, znany w miasteczku lekarz, stanowili parę najbardziej lubianych i szanowanych obywateli Watscka. W młodości Adams był lokalną gwiazdą futbolu i już wtedy wszyscy za nim szaleli. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miął szesnaście lat, dziadkowie zaś zmarli jeszcze wcześniej, toteż sąsiedzi dosłownie toczyli boje o to, kto go przygarnie do czasu ukończenia szkoły. Był takim miłym i uczynnym chłopcem. W końcu mieszkał na zmianę u dwóch różnych rodzin i obie go uwielbiały. Znał praktycznie wszystkich mieszkańców miasta po imieniu. Już w czasie choroby Ellen niejedna rozwódka albo młoda wdowa ostrzyła sobie na niego zęby, on jednak, jeśli nawet którąś z nich zagadnął, to tylko po to, by spytać o zdrowie dzieci. Nie oglądał się za kobietami, była to kolejna z jego cnót. „Chociaż Bóg świadkiem, że miałby do tego prawo” - mawiał pewien starszy pan, który dobrze go znał. „Mając tak chorą żonę, każdy znalazłby sobie coś na boku, ale nie John, on jest jej wierny.” John był przyzwoity, miły, uczciwy i nieodmiennie odnosił sukcesy. Sprawy, które prowadził, nie były głośne, ale miał zdumiewającą liczbę klientów. Jego wspólnik, Frank Wills, posądzał go żartobliwie o podkupywanie klientów za plecami. Każdy, kto wchodził do kancelarii, pytał o Johna, nie o Franka. To John był ulubieńcem całego miasta. Frank nie był równie lotnym prawnikiem, miał wszakże dar wyszukiwania precedensów, potrafił też zręcznie układać kontrakty, dbając o każdy szczegół. Frank - mały, niepozorny człowieczek - przeczesywał każdy kontrakt gęstym grzebieniem. Jednakże to John zawsze zbierał całą chwałę, o niego pytali przez telefon klienci, o nim słyszano w innych, nawet odległych miastach. Mimo to współpraca układała się bez zgrzytów. W końcu znali się od collegu. Frank stał teraz w kościele kilka rzędów za Johnem, szczerze współczując i jemu, i Grace. John szybko się pozbiera, myślał. Jak zwykle spadnie na cztery łapy. Frank gotów był się założyć, że za rok jego wspólnik będzie już powtórnie żonaty; dziewczyna jednak, wpatrzona w rzędy kwiatów przed ołtarzem, robiła wrażenie całkowicie rozbitej. Grace miała siedemnaście lat i była ładna, a raczej byłaby ładna, gdyby sobie na to pozwoliła. Szczupła, wysoka, miała wdzięczną sylwetkę, piękne długie nogi, cienką talię i pełny biust. Zawsze jednak ukrywała je w workowatych spodniach i długich luźnych swetrach, które kupowała w Armii Zbawienia. John Adams nie należał w żadnym razie do bogaczy, lecz stać go było, żeby ubrać ją lepiej, gdyby tylko zechciała. W przeciwieństwie do swych rówieśniczek, Grace nie interesowała się ani ciuchami, ani chłopcami i raczej próbowała zatrzeć własną urodę, niż ją podkreślić. W ogóle się nie malowała, miedzianozłote włosy nosiła puszczone prosto na plecy, a długie kosmyki spadające z czoła zasłaniały jej wielkie bławatkowe oczy. Nigdy nikomu nie patrzyła prosto w twarz i trudno ją było skłonić do rozmowy. Większość ludzi w ogóle jej nie zauważała, lecz gdy ktoś już ją dostrzegł, z reguły był zdumiony jej urodą. Dziś także Grace włożyła brzydką i niemodną czarną suknię matki, która wisiała na niej jak worek. Wyglądała w niej na trzydzieści lat. Włosy miała ściągnięte w ciasny węzeł na karku, a twarz śmiertelnie bladą. - Biedne dziecko - szepnęła sekretarka Franka, kiedy Grace ruszyła powoli za trumną. - Biedny John... biedna Ellen... biedni oni wszyscy. Przeżyli prawdziwy koszmar. Niekomunikatywność Grace wywoływała liczne komentarze. Kilka lat temu krążyły nawet plotki, że jest opóźniona w rozwoju. Ci jednak, którzy widywali ją w szkole, wiedzieli, że to kłamstwo. Była inteligentniejsza od większości kolegów - tyle że rzadko się odzywała. Czasem zaśmiała się na korytarzu, ale po chwili umykała pospiesznie, jak gdyby bala się wyjrzeć na świat ze swej skorupy. Dziwne, zważywszy, jak towarzyscy byli jej rodzice. Grace od małego trzymała się na uboczu. Zdarzyło się też parokrotnie, że wracała ze szkoły z ciężkim atakiem astmy. Ojciec i córka stali przez chwilę w jaskrawym słońcu, ściskając dłonie znajomym i przyjmując kondolencje. Grace sprawiała wrażenie nieobecnej duchem i bardziej niż zwykle przypominała kołek. W ponurej, starej sukience - o trzy numery za dużej, bo matka, nim zachorowała, była od niej sporo tęższa - wyglądała po prostu rozpaczliwie. W drodze na cmentarz ojciec nie szczędził jej gorzkich słów. Nawet jej buty - para matczynych szpilek - wyglądały na znoszone. Wkładając ubrania matki, Grace chciała być bliżej niej, równocześnie zaś przywdziewała swoiste barwy ochronne. Dziewczynie w jej wieku nie było w tym do twarzy. - Nie mogłaś dla odmiany ubrać się przyzwoicie? - spytał z irytacją ojciec, kiedy jechali na podmiejski cmentarz Najświętszej Marii Panny, a w ślad za nimi sunęły trzy tuziny aut. Był szanowanym obywatelem i musiał dbać o reputację. Jego córka nie mogła wyglądać jak sierota z przytułku. - Mama nie pozwalała mi kupować czarnych rzeczy. A pomyślałam... myślałam, że powinnam... - Spojrzała na niego żałośnie z kąta starej limuzyny, przysłanej przez dom pogrzebowy na tę okazję. Był to cadillac, który dwa miesiące wcześniej kilku chłopaków wynajęło na bal maturalny. Grace nie była na balu - nie chciała, a zresztą nikt jej nie zaprosił. Nie miała ochoty iść nawet na rozdanie świadectw. Oczywiście jednak poszła, by zaraz po powrocie pokazać matce dyplom. Została przyjęta na uniwersytet Illinois, ale odłożyła studia, chcąc nadal zajmować się matką. Ojciec zgodził się, gdyż czuł, że Ellen woli czułą opiekę Grace od fachowej obojętności pielęgniarek. W zasadzie wprost oznajmił córce, że nie życzy sobie jej wyjazdu. Nie spierała się z nim; wiedziała, że to nie ma sensu. Dyskusja z ojcem nigdy nie miała sensu. Zawsze stawiał na swoim. Przyzwyczaił się już do tego i oczekiwał, że tak będzie zawsze, zwłaszcza w rodzinie. Grace to rozumiała, Ellen także. - W domu wszystko gotowe? - zapytał. Skinęła głową. Mimo swej nieśmiałości i rezerwy świetnie prowadziła dom. Odkąd skończyła trzynaście lat, we wszystkim wyręczała matkę. - No - bąknęła. Wyłożyła bufet, nim wyszli do kościoła. Reszta była przykryta folią na dużych półmiskach w lodówce. Ludzie znosili im jedzenie od wielu dni, poprzedniego wieczora zaś Grace przygotowała indyka i pieczeń. Pani Johnson przyniosła im szynkę, były też sałatki, kiełbaski, dwa półmiski przystawek, mnóstwo świeżych warzyw i wszelkie rodzaje ciast. Kuchnia wyglądała jak stoisko z wypiekami na stanowym jarmarku, na pewno wystarczy dla wszystkich. Grace przewidywała, iż będą podejmować ponad sto, może nawet dwieście osób, przybyłych z szacunku dla Johna, który tyle znaczył dla mieszkańców Watseka. Dowodów uznania zebrał zresztą bez liku. Sama ilość kwiatów biła wszelkie rekordy. „Zupełnie jakby umarł ktoś z rodziny królewskiej” - powiedział stary pan Peabody, wręczając Johnowi księgę pamiątkową pełną podpisów. - To była wyjątkowa kobieta - odrzekł cicho John i myśląc o żonie, popatrzył na swoją córkę. Piękna dziewczyna, choć uparła się to ukrywać. Taka już była, pogodził się z tym i przestał z nią wojować. Miała wiele zalet, a w ciągu długich lat choroby matki była dla niego błogosławieństwem. Dziwnie będzie im się teraz żyło, ale musiał przyznać, że łatwiej. Ellen cierpiała tak długo i tak strasznie, że było to nieludzkie. Wyjrzał przez okno i znów zerknął na jedynaczkę. - Właśnie myślałem, jak będzie nam jej brakować, ale... - nie był pewien, jak ma to powiedzieć, żeby nie sprawić Grace przykrości - ...może tak jest lepiej. Strasznie się męczyła, biedna... - westchnął. Grace milczała. Napatrzyła się na cierpienia matki bardziej niż ktokolwiek, bardziej nawet niż on. Ceremonia na cmentarzu trwała krótko; pastor powiedział parę słów o Ellen i jej rodzinie i odczytał kilka psalmów nad grobem, a potem wszyscy pojechali z powrotem do Adamsów. Ponad setka znajomych stłoczyła się w małym domku. Pomalowany na biało, miał ciemnozielone okiennice i drewniany parkan od ulicy. Rosły przed nim kępy margaretek, a tuż pod kuchennym oknem rozpościerał się mały ogród różany - duma Ellen. Gwar rozmów przywodził na myśl przyjęcie koktajlowe. W salonie pełnił honory domu Frank Wilis, John zaś stał z gośćmi przed domem w upalnym lipcowym słońcu. Grace podawała lemoniadę i mrożoną herbatę, ojciec wyjął wino i nawet ten ogromny tłum ledwie uszczuplił masę podanego jadła. Kiedy ostatni goście się rozeszli, była czwarta po południu. Grace wzięła tacę i zaczęła zbierać brudne naczynia. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |