Władysław Reymont - Rok 1794 t III, Do poczytania, Reymont Władysław
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Władysław St. Reymont Rok 1794 Insurekcja Powieść historyczna 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 I W nocy z 22 na 23 marca 1794 roku jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opusz- czenie pawilonów tynieckiego opactwa dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem po- mimo nie ustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się po prostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien, ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite armatami. Przez zapadnięte sklepie- nia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty, niby przez że- bra kościotrupa patrzała noc i zacinał deszcz pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach przeżartych wilgocią błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiuko- wych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziała- mi. Stał w głównych drzwiach, prowadzących na dziedziniec i szerokich niby wierzeje sto- doły, kopcił lulkę, a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem: – Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą jak zmokłe kokoszę! – Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! Pokornie melduję. – Toczą się juchy niby antały. Wchodzić na pokoje! – zaśmiał się dając im przejść. Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartymi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za nimi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem. – Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! – meldował kłoś z głębi dziedzińca. – Wchodzić! A obijać buciary z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimenta – śmiał się rubasznie. – Ho! ho, pyski się im świecą jak rondle i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołaj- czyk, a gdzie zostały wozy? – W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie. – A dałeś znać w Samborku i Podgórkach? – Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie – dodał. – Pochodni! Poświecić i wtoczyć tutaj; miejsca dosyć i będzie poręczniej. Kilka pochodni buchnęło na wietrze oświetlając straszliwe błoto dziedzińca, klasztorne mury i parę wozów nakrytych zielonymi budami, które z niemałym wysiłkiem żołnierzów i koni podciągnięto pod refektarz i przetaczano do środka. Wagę miały nie lada, bowiem za- wierały broń, moderunek i furaże dla ludzi i koni. Jakieś obwiązane głowy wyzierały spod bud i rozlegało się ciche kwilenie dziecka. 4 – Zległy tam które czy co? – zaniepokoił się Derysarz. – To ino chorzy, Drabik z Balcerkiem, dziecko pani Jurkowej. Ustawiono wozy w głębi, z dala od ognisk, wyłożono konie i zakrzątnięto się koło rozpa- lenia jeszcze jednego, największego ognia, przy którym nastawiono kotły na wysokich trój- nogach. Zaczem gwar powstawał coraz większy i bieganina. Znalazła się wnet słoma, którą stroszono kupami w miejscach mniej wystawionych na pluchę. Rąbano na opał suche belki, skądciś przywleczone. Zabielało przy ogniskach parę niskich, pochodowych namiotów. Zaś kilku gemejnów, najsprawniejszych majsterków do wszystkiego, wysunęło się ukradkiem na penetrację i myszkowania. A że opactwo było godnie zaopatrzone, to nie upłynął i pacierz, gdy zaczęli powracać niosąc, co im wpadło w pazury i co tylko dało się porwać. Niejedna przy tym gąska zagęgała po raz ostatni w twardych żołnierskich rękach! A któryś z ostatnich wlókł za tylne nogi rozkwiczonego podświnka, nie zważając na klasztornego parobka, który wrzeszcząc i grożąc próbował mu go odbierać. Żołnierze skoczyli na pomoc kamratowi; po- nieważ jednak parobek nie przestawał lamentować, sierżant rozkazał: – A dajże mu tam w pysk i za drzwi! Pachołek juści wyleciał jak z procy. Podświnka zarżnięto i właśnie go osmalano nad ogniem, kiedy zjawił się klasztorny ekonom, persona chuda, zakonną suknią przyodziana, różańcami brzękająca i przez nos z namaszczeniem rozgulgotana niczym indor. Sprawa przy- bierała obrót niefortunny; ale sierżant nie straciwszy rezonu wyparł się wszystkiego w żywe oczy, parobka oskarżył o umizgi nieprzystojne do żołnierek, a za niewinność swoich ludzi gotów był choćby w kościele przysięgać. A że przy tym czapkował ekonomskiej mości, łaciną gęsto szpikował i słowo szlacheckie dawał, ekonom uwierzył, o sprawach de publicis po- szeptał, nowin naopowiadał i potem jeszcze przysłał z klasztornej spiżarni sporą beczułkę gorzałki, słoniny i wędzonych mięsiw. Przywitali te dary tak wrzaskliwą uciechą, że Derysarz groźnie krzyknął: – Cicho, kpy jedne! A jak mi, mocium tego, jeszcze raz przylezą ze skargą na którego, za- powiadam, każę go przepędzić przez kije! Nie będę za was oczów od psa pożyczał i łgał jak najęty. Jurkowa, świntucha sprawić i kiełbas narobić! – Wedle rozkazu, panie sierżancie – odrzuciła tęga, wysoka wiwandierka. – Mięsa pochować, zdadzą się w marszu. Gorzałkę rozdam przy kolacji. Wszedł ostatni oddziałek aż ze Skawiny, po nim przywlekło się jeszcze kilkunastu ludzi, ściągających po dwóch i trzech. Sierżant nie uwzględniając żadnych tłumaczeń wyrżnął im ostre pro memoria za opóźnienie. – Juści, mocium tego – przedrzeźniał – drogi złe, plucha, pewnie i przygoda jedna i druga, terefere kuku, strzela baba z łuku. Ale tego nie wyznasz jeden z drugim, żeś żadnej karczmy po drodze nie pominął! – Bośmy drogi pytać byli przymuszeni – zabełkotał jeden, mocno już podcięty – a że naród w tej stronie grzeczny, żołnierzów honorują, to jakże się z takim nie pokumać? Dobra moja kwaterka, lepszy jego garniec. – Melduję pokornie – jąkał drugi – jako sporo parobków chciało do nas przystać! Przyjścia pana generała Kościuszki czekają po wsiach niby zbawienia. – Milczeć w szeregach! Mikołajczyk, znieść karabiny i wszystek moderunek, po trzydzie- ści ładunków na strzelbę i po dziesięć skałek wydać! A kto znajdzie, mocium tego, stępiony bagnet, naostrzyć! Taczalnik jest? Posłyszawszy respons twierdzący, zasiadł przed namiotem twarzą do ogniska i gdy nastro- szono pobok całe stosy karabinów, flint, pasów, ledewerków i wszystkiego, co było potrzebne do wyekwipowania, zaczął z regestru wyczytywać nazwiska, nie opuszczając przynależności do batalionów, kompanii i plutonów. – Mocium tego, raz-dwa, żołnierskim krokiem! – upominał niekiedy. 5 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |