W służbie narodu-UB, BIBLIOTEKA, PRL
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
„W służbie narodu” P I OTR PYTLAKOW SK I EWA W IN NI CKA Jak działała Służba Bezpieczeństwa PRL i komu zakładała teczki W Polsce Ludowej oficjalnie rządził naród, a narodem kierowała partia (PZPR). Ale nad narodem i nad partią czuwała jeszcze jedna siła, szczególna, bo tajemna i wszechmocna. Niezależna republika, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i jego dusza, serce i sumienie – Służba Bezpieczeństwa PRL. To ono wyprodukowało teczki. W chwili, kiedy cała Polska popadła w histerię lustracyjną, a internetowe łącza grzeją się do czerwoności, bo ludność poszukuje „listy Wildsteina”, już tylko byli esbecy zachowują spokój. Pobłażliwie przyglądają się wydarzeniom i nie ukrywają satysfakcji, że ich mozolna praca w końcu zaowocowała. Centrala mieściła się w gmachu przy Rakowieckiej w Warszawie. Dziś jest tu MSWiA ( fot. G. Press ) – Jestem na liście, wszystko się zgadza – pogodnie informuje były kapitan SB Jan Skiba (nazwisko służbowe, czyli używane przez niektórych oficerów operacyjnych Służby Bezpieczeństwa w kontaktach z agenturą). Pracę w resorcie zakończył w lipcu 1990 r. – weryfikacja negatywna. Wyjechał na kilka lat do Niemiec, zdobył kapitał. Teraz zajmuje się działalnością gospodarczą. Jego pogoda ducha wynika z faktu, że swoją agenturę w porę, jak mówi, wysłał do Konstancina-Jeziornej. Do tamtejszej papierni na przełomie lat 1989/1990 pracownicy MSW na masową skalę wywozili tajne dokumenty resortu. Skiba był prawdziwym stachanowcem. – Miałem 52 jednostki, to niezły wynik – nie kryje dumy. Jak utrzymywać regularny kontakt z pięćdziesięcioma dwoma tajnymi współpracownikami, kontaktami operacyjnymi, służbowymi i konsultantami? Część spotkań za Skibę odbywali jego rezydenci, czyli starannie wyselekcjonowana grupa tajnych współpracowników, doświadczonych, wieloletnich. – Mogłem na nich polegać jak na samym sobie, ludzie oddani sprawie – ocenia. Korzystał też z odpłatnej pomocy emerytów esbeckich. Tylko dzięki rezydentom był w stanie opędzić tak licznie zwerbowaną agenturę. Miał też pod opieką kilkoro tzw. zabezpieczonych. – Wypełniałem na nich formularz EO-4, co oznaczało, że typuję ich na współpracowników – opowiada. – W ten sposób wchodzili do ewidencji i już żaden inny pracownik Firmy, nawet gdyby chciał, nie mógł ich werbować. Byli moi. Zwalczać cudy Materiały szkoleniowe: „Zasady organizacji pracy oraz współdziałania SB i MO podczas »wydarzeń zwanych cudami«”, opracowane przez Departament Szkolenia i Wydawnictw MSW w 1971 r. Obawiano się cudów, gdyż wywoływanie ich uważano za jedną z metod walki kleru. Zalecano więc szczególne uczulenie agentury wśród księży. „(...) poinstruowanie osobowych źródeł informacji winno być takie, aby: – w przypadku przybycia do księży wizjonera informującego o cudownym doznaniu ksiądz przestrzegł przed »karą bożą« za fałszywe wersje, polecił zachować tajemnicę, i nakazał zachować tajemnicę (modły w miejscu ustronnym od otoczenia i ludzi), które nie wpływałoby na ekscytacje otoczenia i ludzi. Tajni współpracownicy wśród księży powinni sami zachować aktywność. (...) W przypadku zaistnienia cudu na obrazach i postaciach świętych, tajni współpracownicy powinni zamknąć kościół pod pretekstem ochrony obiektu »cudu«, nie dopuszczając do przebywania tłumu. Przykład zabrania przez księdza »cudownego obrazka« z kapliczki przydrożnej na przedmieściu Warszawy jest bardzo wymowny ze względu na prawie natychmiastową skuteczność przecięcia tą drogą dalszego gromadzenia się tłumu. W przypadku, gdy obiektem jest człowiek, np. cudownie uzdrowiony, mający widzenie, aranżujący spotkanie z MB – wskazane jest natychmiastowe odizolowanie przez działania operacyjne. Można to uczynić np. przez natychmiastowe wywiezienie osoby do szpitala na leczenie psychiatryczne. Niekiedy może wchodzić w rachubę wysłanie na delegację służbową lub na wczasy. Na ogół nie daje dobrego rezultatu stosowanie kar (...), gdyż często podsyca nastroje”. Skiba zabezpieczał po znajomości. Koledzy żony, jakiś sąsiad, ktoś z dalekiej rodziny. „Zabezpieczenie” chroniło czasem przed służbą wojskową albo pomagało uzyskać paszport. Podczas stanu wojennego jeden z podopiecznych Skiby uniknął internowania. Ci ludzie faktycznie nie byli żadnymi agentami, nawet kandydatami, po prostu kapitan Skiba z sobie tylko znanych powodów dał im swoisty parasol ochronny. W latach 80., kiedy szefem resortu spraw wewnętrznych został Czesław Kiszczak (do MSW trafił z kontrwywiadu wojskowego), oficerom SB podwyższono normy – z sześciu do dziesięciu tajnych współpracowników na głowę. Gen. Henryk Dankowski, wiceminister nadzorujący SB, poprzeczkę stawiał jeszcze wyżej – 15 agentów. – To już traciło sens, bo przecież każdemu trzeba było przydzielić zadania, pilnować ich wykonania, spotykać się – mówi były funkcjonariusz pionu bezpieczeństwa w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Katowicach. – Niektórzy koledzy tworzyli więc fikcję, fałszywą sieć. Słusznie przewidywali, że przełożeni i tak nie będą w stanie skontrolować rozbudowanej na papierze agentury. SB urywa się ze smyczy Struktura pod nazwą Służba Bezpieczeństwa narodziła się w listopadzie 1956 r. Chociaż z dzisiejszej perspektywy może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale powodem powołania SB była liberalizacja spowodowana wydarzeniami październikowymi (powrót do władzy Gomułki, ostateczny koniec epoki stalinowskiej). Na ogólnej fali odwilży nową Służbą Bezpieczeństwa zastąpiono Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego, wcześniej zwany Urzędem Bezpieczeństwa. Doszło wtedy do swoistej weryfikacji. Najbardziej skompromitowanych ubeków zwolniono z Firmy, ich miejsce zajęli esbecy. Od tej pory odnoszące się do UB pojęcie „aparat represji” miało stracić aktualność. Nowy organ zredukowano kadrowo (z ponad 30 tys. funkcjonariuszy do kilkunastu tysięcy) i podporządkowano resortowi spraw wewnętrznych (też świeżo powołanemu w miejsce Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Próbowano zintegrować SB z Milicją Obywatelską. Na czele milicyjnych komend wojewódzkich i powiatowych stał komendant, a szef lokalnej komórki SB był jego zastępcą. Według ustawy z 13 listopada 1956 r., Służba Bezpieczeństwa miała chronić ustrój ludowo-demokratyczny. W jej strukturze wyodrębniono zaledwie trzy piony (departamenty): wywiad, kontrwywiad i zwalczanie działalności antypaństwowej. SB pozbawiono – przynajmniej oficjalnie – możliwości stosowania, jak to eufemistycznie sformułowano, fizycznego przymusu podczas przesłuchań. Ale, co jest naturalnym procesem w każdym systemie totalitarnym, organ postawiony na straży ustroju, natychmiast urwał się ze zbyt krótkiej smyczy. Oficerowie do spraw bezpieczeństwa w milicyjnych komendach zbudowali autonomię swoich pionów. Decyzje uzgadniali z centralą SB w Warszawie, omijając komendantów MO, chociaż teoretycznie to im podlegali. Służba Bezpieczeństwa w błyskawicznym tempie odbijała utracone przyczółki. Stopniowo zwiększano stan osobowy, zwiększano zakres działań. Świat pełen był przecież wrogów socjalizmu. Firma musiała dać im bezwzględny odpór. Tak jak szybko skończyła się gomułkowska odwilż, tak niepostrzeżenie odłożono do lamusa mit o przyjaznej społeczeństwu, łagodnej SB. Republika bezprawia Pion bezpieczeństwa w MSW wciąż się rozrastał, przybywało zadań. W latach 80. w centrali przy Rakowieckiej w Warszawie były już dwa szefostwa, sześć departamentów, dwa samodzielne biura – Biuro Śledcze MSW i Biuro Studiów SB MSW, zajmujące się Solidarnością, a jeden z wydziałów tego biura zajmował się wyłącznie Lechem Wałęsą i jego otoczeniem – oraz pięć jednostek pomocniczych (patrz ramka). W każdym departamencie odpowiednia ilość wydziałów, w każdym wydziale sekcje. Struktura wynikała z presji wydarzeń. W latach 70. zauważono rosnącą rolę Kościoła. Natychmiast zareagowano, tworząc departament IV – tzw. kościelny, zajmował się dezintegracją głównie środowisk katolickich. Po powstaniu Solidarności i strajkach w całym kraju do departamentu III dołożono III A – zajmujący się ochroną gospodarki. Później wyrósł z niego samodzielny departament V ochraniający operacyjnie tzw. bazę, czyli 220 kluczowych zakładów pracy. Habilitować Pismo zastępcy komendanta miejskiego i powiatowego do spraw SB do naczelnika Wydziału IV Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach w sprawie TW „Wacława”, księdza katolickiego ze stopniem naukowym doktora. Dziekan Akademii Katolickiej w Warszawie odrzucił właśnie jego prośbę o habilitację, gdyż „Wacław” miał za mało publikacji, jego rozprawa habilitacyjna nie ukazała się drukiem, a dwaj recenzenci wydali negatywne opinie na jej temat. 11 kwiecień 1975, Częstochowa Tajne Przesyłam prośbę TW „Wacław” z dnia 28 marca 1975 r. z prośbą o zorientowanie się, czy istnieje jeszcze możliwość przyjścia z pomocą w zrobieniu habilitacji na ATK w Warszawie. TW jest przekonany, że odrzucenie jego pracy (...) spowodowane zostało przyjęciem odznaczenia państwowego oraz przynależności do „Caritas”. TW, inspirowany przez SB i zapewniany o możliwości otrzymania pomocy przystąpił do pracy habilitacyjnej celem umocnienia własnej pozycji w środowisku. Pismem z dnia 17 marca 1974 r. l. dz. CW 002217/74 powiadomiono dyrektora Dep. IV MSW z prośbą o pomoc w obronie pracy naukowej w oparciu o posiadane możliwości, jednak nie otrzymano żadnej odpowiedzi. Ppłk St. Cyba Piony Bezpieczeństwa przy Wojewódzkich Urzędach Spraw Wewnętrznych (jak od 1983 r. przemianowano Komendy Wojewódzkie MO) były lustrzanym odbiciem centrali, z tym że odpowiednikami departamentów były tam wydziały. W Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych był taki natłok spraw, że wydział III zajmujący się opozycją podzielono na pół: III 1 i III 2. Pierwszy zajmował się środowiskami kulturotwórczymi i – żeby było trudniej zgadnąć – poakowskimi, a drugi opozycją polityczną. Powstała potężna machina, której tryby obsługiwały tysiące ludzi. Kontrola nad poczynaniami esbeków praktycznie przestała być możliwa. Ale czy tylko brakiem kontroli można wytłumaczyć zbrodnie dokonane przez SB? Poczynając od zabójstwa krakowskiego studenta Staszka Pyjasa (1977 r.), przez śmierć Piotra Bartoszcze, działacza „S” Rolników Indywidualnych, po makabryczną zbrodnię na księdzu Jerzym Popiełuszce (1984 r.) i morderstwach przynajmniej dwóch innych księży. Komisja Rokity powołana w Sejmie na początku lat 90. zajmowała się 120 przypadkami niewyjaśnionych śmierci działaczy opozycji, w prawie 90 przypadkach odpowiedzialnością obarczono Służbę Bezpieczeństwa, ale bezpośrednich sprawców większości tych zabójstw do dzisiaj nie udało się wskazać. SB specjalizowała się w tzw. nękaniu ludzi opozycji. Zdarzało się, że działaczy podziemia wywożono do lasu, bito, straszono śmiercią. Rozpuszczano na temat niepokornych fałszywe informacje (często przy pomocy TW), aby skompromitować ich we własnych środowiskach. Wiele osób doprowadzono w ten sposób do załamań psychicznych i prób samobójstw. Tych metod wcale nie stosowali jacyś starannie wyselekcjonowani psychopaci od brudnej roboty. To byli zwykli funkcjonariusze, obrońcy socjalizmu. Jak zdobyć subtelną wiedzę Ludzi do pracy w SB nigdy nie brakowało. Oferta była atrakcyjna, pensje trzykrotnie przebijające średnią krajową, możliwości awansu. Dawni milicjanci lubią podkreślać, że między MO a SB panowały animozje. Tymczasem prawda jest taka, że w SB zarabiało się więcej (kapitan SB miał o 20 proc. większą pensję i wyższe dodatki służbowe od swojego odpowiednika w MO), szybciej dostawało się mieszkanie (czasem po kilku miesiącach), łatwiej było o talon na samochód. Milicja po prostu zazdrościła esbecji luksusów. W latach 50. i 60., aby załapać się do służby, nadal wystarczała nie matura, lecz chęć szczera. Znaczna część funkcjonariuszy mogła się pochwalić wykształceniem podstawowym, ale, co z dumą podkreślano, pełnym. W czasach stalinowskich przeciętny ubek miewał bowiem za sobą zaledwie kilka klas szkoły podstawowej. Do wyjątków zaliczali się absolwenci wyższych uczelni. Jeden z ówczesnych dygnitarzy resortu w rubryce wykształcenie podawał: wyższe, ale jako zawód wyuczony wpisał: szczotkarz. W latach 70. wymogi służby zmieniły się, wzrosło zapotrzebowanie na pracowników z cenzusem. Potrzebowano specjalistów do pionów techniki operacyjnej: informatyków, inżynierów. Rzecz jasna najpierw sięgano po wyróżniających się milicjantów. – Pracowałem w Poznaniu w wydziale zabójstw, tam mnie dostrzeżono i ściągnięto do Warszawy – wspomina Witold Nowak (nazwisko służbowe), który w SB dobił się stopnia pułkownika. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |