Władysław Reymont - Rok 1794 t II, Do poczytania, Reymont Władysław
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Władysław St. Reymont Rok 1794 Nil desperandum Powieść historyczna 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 I Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał. Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Niska ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe łupy trzaskały wesoło iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i war- kotu wrzecion. Jejmościanka Bisia, w białym czepeczku z niebieskimi szlarkami, w rogowych okularach na grubym nosie, ledwie wydająca się z głębokiego fotelu, ciągnęła rozgęganym głosem lita- nię do Matki Boskiej, piskliwy zaś chór dziewczyn powtarzał sennie co chwila: – „Módl się za nami!” Jakieś dziecko kwiliło w sąsiedniej stancji, przeciągle ziewały psy, pozwijane w kłębki przed ogniem, i raz po raz buczały wrzeciona wijące się po podłodze. – Franka, nitka ci puchnie – ostrzegała jejmościanka nie przestając śpiewania. Parob ze łbem rozczochranym, w kożuchu i boso, zwalił naręcze drzewa pod komin i przy- siadł na ceglanym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu, i owdzie któraś z prządek utonęła no- sem w kądzieli. – Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? – podniósł się groźny głos. Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie: – Miesiączek wschodzi o północku, to każda by rada napatrzyć mu się do syta... Jejmościanka spojrzała surowo, lecz miasto zgromić powiedziała: – Skocz no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. niech Wikta leci– zdecydowała, bo kilka na raz zerwało się od kadzieli. – Każdej pachną miody – syknęła Maciejka. – Nie dla psa kiełbasa Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho. – Dobrześ aby słuchała? – indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona. – Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje. – Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewasz jak z łaski, nie oszukuj Pana Boga – fuknęła. jej- mość, srogo patrząc spod okularów. – Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj. Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządki zaczęły chichotać. – Z ciebie kapelista kieby z koziego ogona trębacz – wyrokowała Maciejka. – Tyle wam o tym wiedzieć co starej warząchwi o kościele – odciął się Zydor. – Cicho! „Naczynie dziwnego nabożeństwa” – śpiewała jejmościanka. – „Módl się za nami!” Sroka frunęła znad belki, próbując łapać dziobem warczące wrzeciona, po niej zjawiła się ruda wiewiórka i chycnąwszy na ramię jejmościanki pilnie wycierała pyszczek o jej czepe- czek, a za tymi wsunęła się oswojona wydra, przypełzła tanecznymi ruchami do kolan i do- stawszy pieszczotliwe pogłaskanie skoczyła na któregoś z psów i wśród straszliwych skom- leń, skowytów i śmiechów wyjechała na nim do sieni. A że świt już był właśnie zabielał szyby jakoby szronem, jejmościanka Bisia zdawszy do- zór Maciejce podreptała w głąb domu z wiewiórką na ramieniu. Dwór był obszerny, pełen przybudówek i zakamarków; na korytarzykach i w ogromnych stancjach pachniało lawendą i słały się jeszcze grube mroki, posuwała się więc po omacku, akuratnie jednak znajdując przeróżne drzwi, aby dyskretnie zapukać, to rzucić dzień dobry, gdzie zaś i zagderać na śpiochów lub komuś rzec, jako kapucyn pokazuje na pogodę. Po dro- dze skrzyczała kredencerza, niezgorzej też oberwał psiarczyk na ganku i odbywszy z kucha- rzem konferencję względem dzisiejszego obiadu, zajrzała do pokoju panny stołowej. 4 Rozburzona pościółka jeszcze grzała, lecz panny nie było. Zmarszczyła się groźnie. – Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Maria! – aż ręce podniosła. – A przekładałam, a suplikowałam jak kogo poczciwego! – szep- tała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącym sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko. – Niech sobie wypocznie dzieciątko! – westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych. Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę. Pietrek przyświecał latarnią, Maciuś zaś konie uwiązane do bariery pucował z nabożeń- stwem i prężąc się raz po raz, i podnosząc do czoła rękę ze zgrzebłem, istne cuda powiadał o swoich ogierach. Poranek był wczesny, spowinięty jeszcze mrokami, chłodny i cichy; po łęgach leżały sza- rawe kożuchy mgieł, lasy po wzgórzach ciągnęły się pogarbionymi zarysami ciemności, z nieprzejrzanych pól wytryskały drzewa podobne zakrzepłym czarnym dymom; natomiast nie- bo na wschodniej stronie wzdymało się jakoby szklane, zaciągnięte seledynem, smugami fio- letów i żarzącymi się łunami nadchodzącego słońca. Na majdanie powstawał znaczny ruch, kręcili się ludzie, noszono zieloną paszę do rannych udojów, skrzypiały studzienne żurawie i wierzeje gumien, gdzieś z drogi huczał potężny bas ekonoma: – Wychodź! Wychodź! – Turkotał młyn na strudze jeszcze niedojrzanej, od wsi zalatywały dymy i głosy. – Dopraszam się pana porucznika, konie okuć? – Okuj, ruszamy jutro o świtaniu. Żal ci odjeżdżać, co? – I! – sprężył się w całym ogromie, pokazując w twarzy jakowąś wzgardę. – Melduję po- kornie, jako rad bym we świat choćby w tej minucie... – Tak ci pilno, a powiadali, że się masz do Wikty ze dworu. – Gwizdnął na psy. Cała sfora gończych, wypuszczona z psiarni, przypadła z radosnym skowytem. – Na rasztaku to każda kiecka dobra – wyrzekł zaplatając grzywy ogierom. – Jak tam na wojaczce jest, to jest, a wolę niźli przy pługu z bydlęciem pod ekonomskim boćkiem wycią- gać gnaty. Wziąłem to na rozum i uważam... – Byleś przy tym uważaniu nie oberwał po grzbiecie od namiestnika. – Pokornie melduję, jako nam grozi, że niech powrócim z żołnierki, to nas zaprze do wo- łów i kijem wytrzęsie z nas wojackie fanaberie! Jakże to może być, kiej my som żołnierze i swój honor mamy? Lęk mu patrzał z oczu. – Kto w służbie Rzeczypospolitej stanie, ten wolny jest – mówiłem ci. Maciuś, pochylając mu się do ręki, zaszeptał w sekrecie: – Po naszych wsiach siła parobków doprasza się iść w kantonisty. Wydały się z tym głupie przed ekonomem i wzięły srogie baty, a namiestnik zapowiedział, że niech się kto ruszy z domu, znajdzie go i każe zatłuc... W sam raz by pasowały do naszej baterii: same wybrane chłopy... Dzisiaj w nocy znowu przychodzili wysłańce do Kacpra jaże spod Lublina wzglę- dem wolności pytać, czy to prawda. – Prawda. Który dobrowolnie zaciągnie się w szeregi, temu na wiek wieków będzie dana wolność i ziemia. Mówiłem ci już tyle razy. – To niby będzie, jak teraz we Wronkach albo w Siemiatyczach! – I jak będzie, da Bóg, w całej Rzeczypospolitej. – Wedle rozkazu! – sprężył się, lecz nie odszedł. – Co masz na języku? – To niby, na ten przykład, ten półwłóczek, co go tatuś obrabiali... – Będzie twój! 5 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |