W. Korabiewicz - Mato Grosso, Podróżnicze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wacław Korabiewicz Mato Grosso Warszawa 1989 Nieżyjącemu już Tadeuszowi to nowe wydanie poświęcam Rio de Janeiro W głębokiej a wąskiej zatoce Atlantyku leży poszarpana skałami dolina. Na niej niby ogromna biała ośmiornica rozpościera się, wplecione pomiędzy górskie zbocza, najpiękniejsze miasto świata: Z każdego punktu widać tutaj albo rozległy lazur oceanu, albo zmierzwioną wełnę tropikalnych gąszczy pnących się ku skalistym szczytom. Te wiecznie zielone, miękkie od roślinności łańcuchy górskie stanowią najbardziej charakterystyczną cechę brazylijskiego krajobrazu. Kiedy statek zbliża się do brzegów Afryki, widać przede wszystkim równą linię żółtej gliny, tutaj, w Brazylii, ląd wynurza się z oceanicznej toni asymetrią łagodnie zaokrąglonych, nakładających się wzajemnie, wysokich wzgórz, pokrytych aż po sam czubek puszystą wełną szmaragdowych od- cieni. Rio de Janeiro wyłania się właśnie spomiędzy takich gąszczy, aby szeregiem półksiężycowatych plaż zstąpić w otchłań oceanu. Kilkunastopiętrowe drapacze chmur, rzucone refleksem zachodzącego słońca na powierzchnię wody, łamią się tu w kompleks jakiejś bajkowej dekoracji splątanych ze sobą kwadratów i trójkątów, poprzecinanych gdzieniegdzie plamami kąpielowych kostiumów. Trzy główne, parokilometrowe plaże, najeżone bagnetami latarń, łączą średniowieczne mury pionierskich jeszcze fortów. Plaże te rozpostarły się szerokimi półokręgami niby ostrza ogromnych kos nastawionych w obronie lądu przed atakiem morskiego przypływu. Skrępowane w swoim rozwoju górami, powędrowało sobie miasto wzdłuż ich grzbietów i rozrosło się w ten sposób do nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarów. Bez samochodu trudno tutaj żyć. Z biura do domu jedzie się godzinę albo i dwie. Śródmieście to dzielnica handlowa. Elita społeczeństwa zamieszkuje owe długie, zamknięte z obu stron przełęcze, tylko „pospólstwo” pnie się ku szczytom. Parę wzgórz, dzięki wcześnie zbudowanej tu kolei elektrycznej, zdobyło sobie wyjątkowo szlachetne prawo obywatelstwa, reszta zasługuje na pogardliwy ruch ramion. Tam mieszkają najubożsi Murzyni, stawiając domki z blaszanek od benzyny i innego śmiecia. Wzgórza te leżą przeważnie w środku najwytworniej szych dzielnic. Stąd takie kontrasty, taka rozmaitość widoków. Obok luksusowego drapacza chmur, tuż pod jego dachem, świecą w słońcu zbite z desek i obwinięte drutem szałasy z puszek od konserw. Najbardziej wymyślna architektura ostatnich czasów obok najskrajniejszej nędzy i prymitywu. Wystarczy dziesięć minut spaceru, aby spod kryształowych lampionów mahoniowej windy trafić w otoczenie najnędzniejszych murzyńskich kurników. Te dzielnice są tak brudne i opuszczone, że chyba tylko żar brazylijskiego słońca zapobiega epidemiom i ratuje ludność przed masową śmiercią. Słońce też wybiela tu cudownie bieliznę, dzielnice te bowiem utrzymują się przeważnie z prania. Dlatego na klombach i trawnikach wszędzie widać kolorowe szmaty porozwieszane i porozkładane, gdzie się tylko da. Żadne chyba miasto na świecie nie wrzeszczy tak klaksonami aut, motorami samochodów i klekotem zardzewiałych, rozpadających się tramwajów, jak Rio de Janeiro. Istne piekło ruchu i zgiełku. Ambicją bowiem każdego szofera jest jak najwięcej trąbić i jeździć po wariacku. Toteż wciąż zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. Architektura miasta, jak już wspomniałem, jest ogromnie zróżnicowana. Drapacze nieba, czyli tak zwane edyficja, godne pierwszej nagrody na światowych konkursach. Północnoamerykańska edukacja przy południowym temperamencie dała Brazylii doskonałych inżynierów. Tak pięknie rozwiązanych, marmurem wykładanych hallów i klatek schodowych nie spotkałem nigdzie na świecie. Ponadto Rio jest ojczyzną żelaznych krat plecionych na wzór krat średniowiecznych. Kraty w oknach, kraty w bramach i w ogrodzeniach, pełno asymetrycznych wygibasów, układających się w orientalne arabeski. Bez wątpienia przyszło to niegdyś od Maurów, jak wiele innych cech miejscowego budownictwa. Rio rozbudowuje się z dużą swobodą. Kto chce wymalować sobie okna na pomarańczowo, ten maluje. Kto chce mieć płot fioletowy, ten go ma. A że gust południowca nie zna reguł, kakofonia barw i form prywatnych willi jest bardziej niż okropna. Zdarzają się prócz tego wybryki indywidualne w rodzaju słynnego Pałacu Wdowy. Oto pewnej niewieście przyśnił się którejś nocy rodzony mąż-nieboszczyk. Biedaczysko jęczał przeraźliwie, jako że wszystkie lucypery piekła znęcały się nad nim srodze. Wołał o pomoc, błagał wierną swoją małżonkę o natychmiastowe wystawienie takiego domu, który by odtworzył dokładnie grozę piekła — dopiero wtedy dusza jego będzie mogła być wyzwolona. Dobra kobieta miała więcej pieniędzy niż oleju w głowie, przeto bez trudu pokonała opór zdumionych architektów. Jako wynik snu i pieniędzy wyrosło przy chodniku jednej z najwytworniejszych dzielnic miasta monstrum, jakiego świat nie widział. Pełno tam rzeźb alegorycznych, nieforemnych a straszliwych, pełno gzymsów i nie dokończonych wieżyczek, występów i fantastycznych wygibasów. Co kraj to obyczaj, a więc i w Rio swoistych obyczajów nie braknie. Na przykład w tramwajach biletów nie dają. Pono przyczyną tego jest nadmierna wrażliwość Brazylijczyka, który nie mógłby znieść kwitowania płaconych przez siebie pieniędzy. W rezultacie licznych a burzliwych protestów bilety zniesiono. Zamiast nich konduktor odbierając gotówkę pociąga za sznur od licznika, a ten wydzwania odpowiednią cyfrę. Oczywiście, dla uproszczenia roboty, konduktor dzwoni hurtowo. Nieszczęśliwy jest ten pasażer, co usiadł pod dzwoniącym zegarem. Jak odbywa się kontrola czynności konduktora, tego żaden z tubylców wytłumaczyć nie potrafi. W autobusach sprawa ma się trochę inaczej. Tu wsiadający pasażer otrzymuje z rąk szofera ebonitowy krążek, którego kolor odpowiada danemu odcinkowi jazdy. Przy wysiadaniu krążek oddaje się z powrotem szoferowi, wrzucając jednocześnie do skarbonki pieniądze. Ta dość skomplikowana czynność znakomicie gimnastykuje umysł. W Brazylii nie wolno być roztrzepanym. Zanim się Europejczyk przyzwyczai, wysiada zazwyczaj zamyślony z gotówką w kieszeni i ebonitowym krążkiem w ręku. Dopiero gdzieś na trzecim skręcie ulicy łapie go zasapany szofer błagając o zwrot należności. Poza tym obliczanie kursów autobusowych jest fenomenalnie ciekawe. Oto jadąc, dajmy na to, z punktu A do B, możemy zapłacić trzykrotnie mniej, aniżeli wracając tą samą drogą z punktu B do A. Zależy to od numeru autobusu. Tak więc stały mieszkaniec Rio może żyć taniej od naiwnego turysty. Za dnia mało się widuje kobiet. Zjawiają się one dopiero około godziny piątej po południu. Wychodzą już wtedy na ulice miasta stuprocentowo gotowe, czyli wymalowane i wygładzone jak lalki. Bez myśli i bez wyrazu. Idą krokiem statecznym, pełnym gracji. Manekiny mody. Wbrew słońcu i upałowi. Wbrew zresztą opinii, jaką się o nich wysłuchuje na każdym niemal rogu. Wydają się sztywne, bezduszne i nieczułe. Prócz własnego wyglądu i... wystaw sklepowych nie interesuje ich zgoła nic. Patrząc na piękną twarz Brazylijki, niby na kolorową reklamę pachnącego mydła, mimo woli szuka się pod jej brodą jakowegoś sznurka, za którego pociągnięciem umalowane wargi rozchyliłyby się wreszcie do żywszego uśmiechu. Kobieta brazylijska podczas ulicznego spaceru stanowi uosobienie cnoty. Jest to zapewne wpływ tradycji hiszpańsko-portugalskiego katolicyzmu. Towarzyskie życie Rio wydaje się natomiast znacznie uproszczone. Na przykład nie są tu wcale potrzebne dzwonki domowe — łatwiej i przyjemniej stanąć przed drzwiami lub oknem i klaskać w dłonie dopóty, dopóki zbudzony gospodarz się nie odezwie. Takie postępowanie ma tę dodatnią stronę, że po kilku już klaśnięciach we wszystkich okolicznych drzwiach i oknach zjawiają się próżniaczo uśmiechnięte twarze i z pustej ciekawości zaczynają wypytywać, skąd przychodzisz i do kogo, wiele masz lat i co jadłeś na obiad. Po paru wizytach w różnych dzielnicach miasta ma się już obszerne znajomości. Idąc chodnikiem, kłaniasz się na wszystkie strony licznym „serdecznym przyjaciołom”. Chcąc wynająć pokój można dać ogłoszenie w miejscowym „Jornal do Brasil”. Ale ogłoszenie kosztuje. Istnieje więc inna, lepsza i bezpłatna droga. Oto trzeba iść chodnikiem z głową zadartą, pilnie zważając, co dzieje się w górze. Tam, na sznurkach wywieszonych z okien, fruwają najprzeróżniejsze śmieci: pudełka od papierosów, kawałki patyków, szmatki do podłogi... W ten sposób gospodarz mieszkania, bez opłacania podatku, informuje przechodniów, że ma coś do wynajęcia, a co? — wejdź i spytaj. Kawa brazylijska nie zna konkurencji, toteż zyskała sobie zasłużoną popularność. W co trzecim domu (bez przesady) znajduje się kawiarnia. Organizacja obsługi doskonała. Można na siedząco, można na stojąco, jak kto woli. Cena ustabilizowana w całym kraju i nie zależy od klasy lokalu. Czekać na kelnera nie trzeba — krąży bez przerwy pomiędzy stolikami z dwoma imbrykami w ręku. Z płaceniem także nie ma kłopotu. Zostawia się na stole standardową kwotę i wychodzi z kawiarni. Mieszkam w dzielnicy murzyńskiej. Co prawda nie w chatce z blaszanek, tylko w przyzwoitym domu — bo i takie tu są — w dobrym punkcie, to znaczy nie za wysoko i nie za nisko, a przede wszystkim za przyzwoitą cenę. Otwarte drzwi mego mieszkania wychodzą na publiczne schody, stanowiące dla mnie nie byle jaką rozrywkę. Niby na ekranie egzotycznego filmu przesuwają się tędy najprzeróżniejsze typy, ale uwagę moją zawsze przyciąga młoda Mulatka. Od dziecka widać nawykła do dźwigania ciężarów, płynie bowiem po stromych schodach, z wiadrem pełnym wody na głowie, zupełnie bez wysiłku. Kołysze biodrami, ale jej głowa wraz z całą górną częścią ciała pozostaje nieruchoma. Stała mieszkanka Rio de Janeiro nazywa się potocznie: carioca (stąd pochodzi nazwa tańca), ta dziewczyna nie należy do sosjety, więc nie zasługuje na nazwę carioca. Zresztą carioca to malowana lala, moja Mulatka jest istotą żywą. Jak mówiłem, Rio otaczają łańcuchy gór i aby trafić w inne zakątki Brazylii, trzeba przebyć tę naturalną zaporę. Kilka zaledwie stacji kolejowych w górę — a upał już znika i lżej jest oddychać. Toteż miejscowa plutokracja tutaj właśnie posiada swoje wytworne wille, a najbardziej wziętą i modną miejscowością wypoczynkową jest Petropolis. Z otaczających miasto skalistych szczytów dwa zdobyły już sobie sławę wszechświatową: Corcovado i Pao de Acucar (Głowa Cukru). Corcovado wyróżnia się spośród otoczenia ostrością i wysokością. Dominuje nad całą okolicą. Na jego szczycie stoi olbrzymia figura Chrystusa z ramionami rozłożonymi na kształt krzyża. Głowa Cukru jest pojedynczą, nawisłą nad oceanem skałą, otoczoną dokoła zieloną łąką. Z tej łąki właśnie aż na sam szczyt prowadzi linowa kolejka. Trzeba tam jechać tuż przed zachodem słońca, wtedy bowiem wszystkie okna ogromnego miasta zapalają się odbiciem gorejących płomieni i po chwili niebo całe zaczyna szkarłatnieć, a na jego tło występuje biała postać Chrystusa z Corcovado. Widok podniosły i uduchowiony, jedyny chyba na świecie: Misterium, które potrafi nawet rozflirtowanym parkom brazylijskim nakazać ciszę i szacunek. Nikt o tej porze nie krzyczy i nikt się nie śmieje. Stojąc z kapeluszem w ręku na szczycie Cukrowej Głowy zamierasz mimo woli, wpatrzony w szkarłatną dal, jakby urzeczony nadziemskim zjawiskiem. Dokoła próżnia. Pod tobą błękit oceanu. Jesteś zawieszony w przestrzeni. Z dalekiego horyzontu na wprost ciebie, trochę wyżej, rośnie łuna przecudnym kontrastem purpury, seledynu i szmaragdu. Granice tych barw two- rzą zęby wzgórz i z nich właśnie idzie ku tobie, błogosławiąc wyciągniętymi ramionami, biały Chrystus, symbol pokoju. Przybyszowi z dalekiej Europy, ogarniętej wojenną pożogą, całe Rio de Janeiro wydaje się symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego kontynentu. Przewrażliwiony, zgorączkowany, nerwowo chory uchodźca europejski biega chodnikami upalnego miasta miesiąc i drugi, dziwiąc się ludziom tutejszym, że chodzą powoli i zawsze mają czas... A manhd (do jutra) — to charakterystyczny zwrot brazylijski. „Poczekaj. Nie śpiesz się... A manha”. I oto biedny, chory Europejczyk przeobraża się z dnia na dzień. Coraz wolniej chadza ulicami, coraz leniwiej ociera pot z czoła, coraz częściej się uśmiecha. Coraz mniej wymaga dokładności w pracy i coraz mniej widzi tragedii w próżniactwie... Piękno miasta przełamuje wreszcie wszelkie lody. Jego urok zniewala. Rio de Janeiro — bajka realnego życia. Bajka, urzekająca każdego, kto tu przybywa. Dość już miasta „Jakże to pan, ze swoją włóczęgowską naturą, może tak długo usiedzieć na miejscu?” — pyta mnie któregoś dnia jeden z miejscowych Polaków. Ma rację. Już mi się ckni od dawna. Już mam po uszy widoku zbolałych twarzy naszych uchodźczyń, obnoszących siebie niby symbol narodowego cierpienia. Już mam dosyć dyrektorskich brzuszków utyskujących przy piwie na brak gotówki. Mam obrzydzenie do kompanii zdetronizowanych książąt i hrabiów albo właścicieli latyfundiów lub koncernów sukna. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta właśnie kategoria rodaków najdalej uciekła. Mniejsze rybki nie potrafiły przecisnąć się poprzez oczka formalistycznych sit: wizowo- paszportowych łapówek, transportowych opłat i... komitetowych zasiłków. Małe rybki zostały po bytności w obozach koncentracyjnych w Hiszpanii albo we Francji. Tylko najgrubsze dały sobie radę i.... dopłynęły do Brazylii. Źle się czuję wśród nich i obco. Pomaga mi przypadek. Oto pewnego wieczoru w pewnym polskim domu oglądam fotografie. Wśród nich trafiają się często zdjęcia z dzikiego lasu: upolowane pumy, jaguary i krokodyle, a na ich tle, w bohaterskiej zawsze pozie, z ręką na karabinie, powtarza się jakiś, wciąż ten sam, jegomość o spiczastym nosie. — Kto to taki? — pytam ciekawie. — O, to wielki myśliwy-samotnik. Mieszka stale w głębi dziewiczej puszczy. Ma tam podobno swoje łodzie, na których poluje. — A z czego żyje? — Podobno od czasu do czasu zaprasza milionerów amerykańskich i ci płacą mu za przewodnictwo. Zresztą nie potrafię poinformować dokładnie. Jeżeli ta postać interesuje pana bliżej, proszę udać się do pana L. To jego wielki przyjaciel. Oczywiście zaraz nazajutrz udaję się na poszukiwania. Zresztą nietrudno odnaleźć pana L., jest bowiem urzędnikiem naszego konsulatu. — Chodzi panu o Stanisława? Ma pan szczęście. Właśnie bawi w Rio, co się rzadko zdarza. Niech pan idzie do niego zaraz, bo jeszcze gotów zwiać. Podobno szykuje jakąś nową wyprawę. Nie tracę czasu, pędzę na Praca da Republica. Nie znam dokładnie adresu, wiem tylko, że ów Stanisław mieszka w podrzędnym, małym hoteliku. Ale tych hotelików tutaj bez liku i wszystkie bliźniaczo do siebie podobne. Przy każdym piwiarnia z tłumem obdartusów. Klepię ich po łopatkach, wypijam kilka szklanic piwa, byle pociągnąć za język i trafić na trop. W rezultacie takiego postępowania, po godzinie albo i więcej, mocno trzymając kieszenie, znalazłem się w wąskim i mrocznym korytarzu. Pukam we wskazane drzwi. — Entra! Otwieram. Spod śmieci nie widać podłogi. Dwa nie zasłane łóżka. Na jednym z nich pełno skrzynek i tobołów, drugie puste. Parę strzelb opartych o ścianę. Duży stół zarzucony papierami i resztkami chleba. Kilka pustych puszek od konserw. Zza stołu zrywa się jakaś postać w płóciennym ubraniu khaki i podciąga opadające spodnie. Rozpięta niechlujnie koszula, zmierzwione w nieładzie blond włosy. Nie pierwszej już młodości, mocno opalona twarz zdradza objawy zażenowania. — Pan Stanisław? — Czym mogę służyć? — Słyszałem, że się pan wybiera wkrótce w głąb puszczy na polowanie. Chciałem się dowiedzieć, jak się to robi? Czy takie same możliwości istnieją dla mnie? Może mi pan łaskawie coś doradzi? Stanisław podskakuje z wyraźnym ukontentowaniem. W ogóle zdradza niepohamowaną nerwowość i chaotyczność. — Czy szanowny pan ma pieniądze i chce za przyjemność płacić, czy też odwrotnie: pieniędzy nie ma i chce jeszcze zarobić? Ależ oczywiście pieniędzy nie ma. Natomiast jest żona i dziecko. Ostatni zaoszczędzony grosz muszę im zostawić. W paru słowach określam swoje położenie: uchodźca, lekarz bez pracy i... żeglarz bez statku. W miarę mego opowiadania Stanisław zapala się. Szeroko gestykulując biega wszerz i wzdłuż [ Pobierz całość w formacie PDF ] |